środa, 28 stycznia 2015

Porucznik Kajok i raport do Centrali

Porucznik Kajok przetarł oczy i znów pochylił się nad pustą kartką. Mijał już miesiąc odkąd prowadził tajne śledztwo w sprawie fałszowania podpisów na listach obecności pracowników szkoły w Żegotach. Jak na razie nie udało mu się ustalić nic ponad to, co wiedział już wcześniej. Sprawca miał czytelne charaktery pisma. Działał bezbłędnie, nie zostawiał śladów. Nawet nauczyciele nie wiedzieli, które podpisy są ich, a które nie ich. Kajok miał wrażenie, że coś ukrywają. Kluczyli. Czy znali tożsamość sprawcy i ją ukrywali? Czy robili to dobrowolnie czy nie? Przekupywał ich czy szantażował?
A może wszyscy byli fałszerzami? Każdy fałszował swój podpis, podpisując się swoim charakterem pisma za siebie. Nie do wykrycia. Brak śladów, brak świadków, brak motywu. Było trudniej niż Kajok myślał na początku. Musiał to tylko jakoś tak ubrać w raporcie dla Komendy Głównej, żeby mieli wrażenie, że już jest prawie u celu, ale żeby w razie czego nie byli w stanie go na niczym złapać. Nie było łatwo. Na razie miał tylko początek: ,,W miesiącu styczniu". 
Oczywiście to, że działał pod przykrywką organisty nie pomagało mu. Specyfika śledztwa wymagała bowiem ciągłego kręcenia się przy szkole. Zdarzało się już, że rodzice na jego widok szybko brali dzieci za ręce i szybko się oddalali. Nie wróżyło to dobrze dalszym kolejom prowadzonych czynności zmierzających do ustalenia. W czasie całego Kajokowego podszkołąbycia porucznik przebrany za organistę branego za pedofila wzbudził sympatię tylko jednego człowieka - chłopaka w szerokich spodniach, który też się często pod szkołą kręcił. Pewnego dnia podszedł i bez słowa podał Kajokowi rękę. Kiedy odszedł, zaskoczony tym nagłym gestem porucznik ujrzał na swojej dłoni znaczek. Ufo unosiło się na nim nad purpurową łąką. Ani nominału, ani orzełka, ani niczego. - Czego to ta poczta teraz nie wymyśli - pokręcił głową. Za jego czasów nawet znaczki wyglądały lepiej. 
Gdy skończył raport, znaczek rzucił mu się w oczy na zabałaganionym biurku. Porucznik spojrzał na zegarek. Zbliżała się pora mszy. Musiał się zbierać. Zakleił kopertę, polizał znaczek, schował list do kieszeni płaszcza i wybiegł z domu. Droga nie przebiegała tak jak zwykle. Już na schodach musiał zgonić wylegującego się pod grzejnikiem wielkiego płonącego lwa. Do kościoła szedł brodząc po kolana w pomarańczowym kisielu (kiślu?- pomyślał Kajok), ale jakoś udało mu się dotrzeć. Po falujących, szczerzących zęby schodach wbiegł na chór i zajął swoje miejsce za manuałami organów. Już miał brać się do grania wyuczonej przed tą misją melodii psalmu, którą opędzał wszystkie części mszy, gdy zauważył, że kilka klawiszy świeci. Na próbę dotknął ich naraz i wtedy organy zabrzmiały harmonijnie. Ale od razu zaświeciły następne. I następne. I następne. Palce porucznika biegały po klawiaturze, ścigając światła. A z piszczałek organów zaczęła dobiegać żywa, znana Kajokowi skądś melodia. Zabrzęczały dzwonki przy wyjściu z zakrystii. Długi szereg ministrantów zaczął wchodzić, na końcu pojawił się proboszcz. Jego twarz zwrócona od razu w stronę chóru zdradzał zdziwienie i - tego Kajok nie był pewien - jakiś lęk? Nie miał czasu na roztrząsanie tego problemu. Zbliżył usta do mikrofonu i w takt organowego akompaniamentu zaczął śpiewać - Golden brown, texture like sun... Proboszcz stał za ołtarzem i bladł, patrząc na Kajoka za organami. - You never frown with golden brown - nisko zakończył zwrotkę Kajok i przeszedł brawurowo do przygrywki klawiszy. - Golden brown, finer temptress, through the ages she's heading west... - płynęła druga zwrotka. Kiedy Kajok doszedł do solówki, patrzyła na niego już cała nawa. Kiedy wykorzystując niezwykłe właściwości akustyczne świątyni osiągał efekty możliwe, wydawałoby się, jedynie dzięki kamerze pogłosowej na codzie utworu, proboszcz był bliski omdlenia. Na szczęście światła przestały biegać po klawiaturze. Zmieszany ksiądz uniósł dłoń w górę, odchrząknął i wreszcie mógł uspokoić się czymś stałym, formułą niezmienną i nieodzowną: -Proszę zamknąć drzwi, bo świątynia jest ogrzewana. 

wtorek, 27 stycznia 2015

Paddington, sługus Babilonu

Oko, skończyliśmy czytać z dziećmi Paddingtona. I to miał być taki do śmiechu wpis taki. wiecie, śmichy-chichy z tego, że Paddington jest nasycony klasizmem. Bo to wiecie, imigrant z Peru przygarnięty litościwie przez brytyjską klasę średnią i wprowadzony do świata, w którym pieniądze przesądzają o wszystkim. Dwa razy (w restauracji i w sklepie) Paddingtona z opresji ratują milionerzy - im wybacza się więcej. Paddingtonowi darowane jest łamanie norm współżycia społecznego nie dlatego, że ktoś bierze pod uwagę dzielącą go od reszty społeczeństwa barierę kulturową, tylko dlatego, że kelnerzy i ekspedienci prężą się przed ludźmi mającymi od metra pieniędzy. Nielegalny imigrant, jakim jest Paddington, ma w tym świecie mniej praw niż milionerzy  i to jest jeden z fundamentów świata tej książki.
I miały być heheszki z tego wszystkiego, ale to jest raczej smutne, bo Paddington opisujący klasowe społeczeństwo, w którym kapitał jest poza kontrola, opisuje nasza rzeczywistość. Kto nie wierzy, niechaj sprawdzi.
Po 25 latach wypracowaliśmy całkiem, jak na nasza okolicę, niezłą maszynerię do kontrolowania sektora publicznego. Serio, jeśli masz jakieś pytanie, masz prawo do informacji publicznej,. Urzędnik, wójt czy inny tam prezydent musi Ci odpowiedzieć w ciągu dwóch tygodni lub wyjaśnić, dlaczego odpowiedzieć nie może. Twój sąsiad jeździł po pijaku? Możesz napisać wniosek i przeczytać od deski do deski akta sprawy w sądzie - z danymi osobowymi świadków i nazwiskiem sędziego włącznie. Możesz przyjść na posiedzenie rady czy komisji i słuchać, robić notatki i zdjęcia. A spróbuj tylko np. zapytać jednego z największych pracodawców w okolicy, kiedy zapłaci ludziom zaległe pensje. Albo właściciela najbliższego marketu o to, ilu jego pracowników robi na śmieciówkach, choćby po to, żeby wiedzieć, ile prawdy jest w uśmiechu kobiety, która kasuje Ci co rano bułki na taśmie. Ale w obu przypadkach to jest jego/jej dobra wola, czy Ci powie, czy każe spierdalać na drzewo. I do jednego, i do drugiego ma pełne prawo. Firma jest własnością prywatną, a własność, jak jesteśmy uczeni od 25 lat, jest święta.
Jak działa granica między prywatnym a publicznym w praktyce? Ano, spytaj, drogi czytelniku, rektora Twojej obecnej lub byłej uczelni, ile zarabiają sprzątaczki pracujące na terenie uczelni. Jako pracownik publiczny rektor odpowiedzieć Ci usty złotemi swoich urzędników musi. A odpowiedź będzie brzmiała najczęściej: nie wiem. Rektor nie wie, bo uczelnia sprzątaczek może nie zatrudniać, może wynajmować tylko firmę Szwagrex zajmującą sie ochroną mienia i sprzątaniem. A to, ile sprzątaczki dostają to wie tylko pan Zenon, właściciel Szwagrexu. A pan Zenon już powiedzieć nie musi i żadna siła w kosmosie go zmusić nie może. Bo pan Zenon jest na tyle ogarnięty, że wie, że jak już się dowiedzą sztudenty, że kobitki, które sprzątają po godzinach te wszystkie collegia i aule zarabiają za miesiąc równowartość dobrych ciuchów na studencką imprezę, to zrobią dym.
Albo i nie zrobią. W końcu dzisiejsze sztudenty chodziły na lekcje przedsiębiorczości i od dziecka słuchały w telewizji ekspertów z Centrum imienia Zwisa, więc wiedzą, że gdyby sprzątaczkom było źle na świecie, założyłyby firmy.
Zaprawdę, wszystkie antyutopie XX wieku zakładały totalitaryzm państwowy, a jeden tylko Heller wymyślając firmę M&M przewidział, że totalizm przyszłości będzie w rękach prywatnych.


środa, 21 stycznia 2015

Niewiarygodna i wstrząsająca historia



Już Józef Piłsudski pisał, że zawsze gdy bierzesz kogoś na stopa, opatrzność daje Ci jakoś znać, że zrobiłeś dobrze. No i jadę ja sobie wczoraj, jadę ciemnym dniem przez Kosowy, a tu jakaś postać macha w zatoczce autobusowej. . W ostatniej chwili się zatrzymuję, bo postać ubrana na czarno na tle czarnego przystanku wypełnionego czarnym o tej porze powietrzem. I, jakkolwiek 99% autostopowiczów, których biorę to babcie pamiętające wokalizację jerów, tutaj okazuje się, że to dziewczę młode niezauważone przez busa stoi i macha. Uwaga, to jeszcze nie jest ten znak od opatrzności. On dopiero nadejdzie.
Następuje tradycyjna w takich sytuacjach wymiana historii życiowych. Moje wszystkie już znacie, więc opowiem historię dziewczęcia, która wywarła na mnie niezatarte wrażenie.

Więc tak. Warszawa, któryś z peryferyjnych dworców autobusowych w rodzaju Warszawy Północno-Północno-Południowej. Dziewczę (nazwijmy ją Wasylisa, nie znam nikogo o tym imieniu, a szkoda, żeby imię się takie fajne i marnowało)spóźnia się na ostatni autobus. Następny jest za godzin wiele. A tu mrok, wiatr w porywach dochodzący. Żule łakomie się gapiące, bezdomne psy parchate, wiatr gna uflogane wymięte gazety jak te krzaczki na westernach. I wtedy do Wasylisy podchodzi dres. Obczaja, jaka jest sytuacja i mówi, że on ją weźmie do domu, nakarmi i u niego może przeczekać, w cieple i względnym porządku. Wasylisa patrzy na dresa, który wygląda jak dres, patrzy jak dres i mówi jak dres i kręci głową. Dres mówi wtedy, żeby się nie bała, że u niego jest rodzina, nie będą sami etc. Wasylisa w końcu się zgadza. I idą. Nurkują w plątaninie osiedlowych uliczek Warszawy Północno-Północno-Południowej, zygzakują między psią kupą, tłuczonym szkłem i innymi dresami. Wreszcie wchodzą do klatki. Na klatce jak to na klatce, napisy, syf, brud, półmrok. Pną się do góry po schodach. Wasylisa ma ostatnią dobrą okazję do ucieczki, bo dres idzie pierwszy. Ale nie decyduje się na ucieczkę przez obcy teren. Wreszcie dochodzą do mieszkania. Dres otwiera drzwi, puszcza ją przodem. A tam w środku czeka babcia dresa, karmi Wasylisę do oporu, dają jej ciepłej herbaty, gawędzą cały wieczór, w końcu dres ją odprowadza na autobus i Wasylisa bezpiecznie wraca do domu.


Szokujące, ale prawdziwe.

czwartek, 8 stycznia 2015

Jak przeżyć zimę - poradnik



Jest takie miłe uczucie  antycypacji kontaktu z ulubioną płytą albo książką, kiedy mamy książkę/płytę/rzeźbę w plecaku albo gdzieśtam i oczyma albo uszyma duszy już-już witamy się z gąską. A gąska ta jest tak gąskowata, jak nigdy. Odbiór muzyki, który sobie w przyszłość nieodległą projektujemy porusza naszą duszą jak pięcioskibowy pług zapięty do nowiuśkiego ursusa. Oczywiście, jak już z dziełem rzeczywiście obcujemy, to rzeczywisty odbiór okazuje się gorszy od wyobrazonego. W takiej sytuacji trzeba pozostać przy wyobrażonym. Jest sporo muzyki, która jest po prostu zbyt dobra, żeby jej słuchać. Wystarczy tylko pomyśleć, że jej posłuchać można, a od razu robi się znośniej a lepiej.

No dobra, któś powie, ale w takim razie w ogóle lepiej mieć w ogóle ze wszystkim kontakt tylko wyobrażony. Zwinąć się gdzieś w kłębek i przewijać w mózgu muzykę, której słuchać nie można.

I do tego właśnie punktu zmierzał nasz poradnik.


Nie dziękujcie.

sobota, 3 stycznia 2015

Śledztwo nad Symsarną. Porucznik Kajok i zagadka fałszywej listy obecności.

Joanno Lewandowska, życzyłaś mi, żebym wziął się za prozę? Masz za karę.



Gdy porucznik Kajok obudził się i oderwał głowę od zaparowanej szyby, z jakiegoś powodu jasne dla niego stało się to, że jego misja nie ma szansy się udać. Chwilę później, gdy przepychał się z plecakiem przez wąskie przejście autobusu do wyjścia, był już tego pewien. Może to paranoja, w którą zawsze przynajmniej trochę popada, pracując pod przykrywką, ale wydawało mu się, że wszyscy miejscowi, którzy tłoczyli się razem z nim przy drzwiach starego autosana doskonale wiedzieli, kim jest. Zdradzała go obca twarz? Kolba wiernego makarowa wystająca spod kamizelki tradycyjnego męskiego stroju warmińskiego? - Muszę odpocząć - pomyślał, trąc oczy. Nikt na niego przecież nawet nie patrzył. Fiasko misji było oddalone, ale prawdopodobne.
Kajok wiedział bowiem, że po drugiej stronie stołu, przy którym miał rozegrać swoją partię siedział może nie geniusz, ale na pewno świetny fachowiec zbrodni. Do komendy wojewódzkiej już od kilku lat spływały niepokojące meldunki o sfałszowanych podpisach na liście obecności pracowników szkoły w Żegotach. Miejscowi śledczy okazali się bezradni, nie pomogły ponaglenia, dymisje, posiłki sprowadzane z Olsztyna. Sprawca za każdym razem posługiwał się innym charakterem pisma, a grafolodzy z Komendy Głównej ustalili, że wszystkie charaktery pisma odręcznego na przesłanych próbkach były czytelne. Kajokowi, który w toku siedemnastoletniej w sumie edukacji nie wypracował ani jednego dającego się rozczytać charakteru, nie trzeba było tłumaczyć, co to oznacza. Częsta zmiana modus operandi, a nawet modus scribendi. Brak wyraźnego motywu. Niestandardowe metody przestępcy wymagały niestandardowych metod organów ścigania. - Kajok, jak u was ze śpiewaniem? - spytał Stary na odprawie zaledwie przed miesiącem. - Słabo, panie inspektorze - odpowiedział porucznik wiedząc, że nieszczerości Stary nie wybaczał nigdy i nikomu. - Świetnie. Pojedziecie na Warmię i będziecie działać pod przykrywką jako organista. Tu macie dokumenty sprawy - inspektor wyciągnął ku niemu grubą teczkę. Kajok miał ją teraz w plecaku, chociaż nie musiał jej wozić. Znał ją na pamięć.
To było przed miesiącem, w Komendzie Głównej. Teraz był w Kiwitach na dworcu i musiał jakoś trafić do Żegot. Na szczęście jeden z miejscowych został na dworcu, widocznie na kogoś czekał. - Na mnie? - przeleciało Kajokowi przez głowę i z zawodową wprawą zlustrował obcego. Nie, nie wyglądał na wynajętego cyngla, nie miał też raczej przy sobie broni. - Naprawdę muszę odpocząć - pomyślał znów Kajok. - Tobię się zbyt nerwowy jak na tajniaka. Podszedł do chłopaka opartego o znak ,,Uwaga, zwierzęta gospodarskie". - Przepraszam, jak dojechać do Żegot? - Pojedzie pan na Kierwiny, potem odbije na Kobielę i dalej prosto, minie pan zjazd na Konity i Parkity, przez Tolniki Wielkie i na rozjeździe nie na Klutajny, tylko w lewo na Żegoty i to tam bedzie. Kajok zmrużył oczy. Gówniarz drwił sobie z niego w żywe oczy. Porucznik był pewien, że powymyślał te nazwy na poczekaniu. To był test. Przejrzeli go. Fałszerz nie działał sam i wystawił tego szczawika, żeby powiedzieć Kajokowi: wiem o tobie. Więc Kajok teraz pokaże, że z nim się nie żartuje. Lewe ramię wysunął nieco do przodu, żeby rękojeść pistoletu była bardziej dostępna. Mrowienie w końcach palców zapowiadało doskonale znany chłód oksydowanej kolby w dłoni. Teraz wystarczyło jeszcze zacisnąć szczęki, żeby nabrzmiałe mięśnie żuchwy (musculus masseter) nadały jego twarzy zacięty wyraz i wycedzić przez zęby świetnie opanowaną kwestię - Go ahead, make my day. Niestety, ból lewej dolnej piątki, którą miał wyleczyć jeszcze przed świętami sprawił, że na twarzy zjawił się tylko grymas bólu, a z eastwoodowskiej kwestii wyszło jedynie - Na rozjeździe w lewo, nie na Klutajny? Dziękuję bardzo.
Kajok zebrał z mokrego chodnika plecak i odszedł powoli. Zapowiadało się ciężkie śledztwo.