czwartek, 31 grudnia 2015

Nieaktualna notka na niezwiązane tematy

Mój dom murem podzielony, po lewej stronie łazienka, po prawej stronie łazienka. A ja sobie słucham przy wyrzucaniu gnoju ,,Modlitwy o deszcz" Wojciecha Jagielskiego, dzięki czemu jestem daleko od spraw aktualnych. Jagielski bardzo logicznie tłumaczy afgańską historię. Myślę sobie o jednym jej kawałku.

Kiedy w 1996 roku talibowie szykowali się do drugiego szturmu Kabulu, niewielu w mieście się tym przejmowało. Mieszkańcy mieli dość rządów mudżahedinów. Ci co prawda wykazali się niezrównanym heroizmem w czasie walk z armią radziecką i w obalaniu komunistycznego prezydenta, ale po upadku komunistycznej dyktatury rozpoczęli permanentną wojnę domową, zamianiając Kabul w wielkie pole walki. I wtedy, w 1996 roku, nikt już nie pamiętał bohaterstwa poszczególnych komendantów. Wszyscy mieli dosyć wojny i samowoli partyzanckich wodzów, którzy kraj nie tylko niszczyli na polach bitew, ale po prostu go rozkradali. A talibowie? Cokolwiek by o nich nie mówić, byli jedyną siłą, której leżało na sercu dobro Afganistanu i jako jedyni naprawdę byli wierni boskim prawom. Owszem, miastowi mogli z góry patrzeć na wiejskich mułłów, na uczniów szkół koranicznych, z których niektórzy nawet po arabsku ledwie potrafili czytać i pisać. Ahmad Massud, zwany Lwem Pandższiru ostrzegał, że na talibów zbyt duży wpływ mają arabscy banici, zwłaszcza saudyjski szejk, Osama ben Laden, ale przecież sam Massud miał kilka lat na udowodnienie, że potrafi nie tylko dowodzić mudżahedińską rewoltą, ale i sprawnie zarządzać krajem. Owszem, interpretacja prawa Bożego talibów wyniesiona z pasztuńskich dolin wydawała się mieszkańcom stolicy absurdalna, owszem, mułła Mohamad Omar owinąwszy się w świętą relikwię, płaszcz Proroka, ogłosił się emirem, ale wszyscy pewni byli jednego - tylko talibowie mogą zapewnić Afganistanowi uczciwe rządy i stabilność. Talibowie wieszali nadużywających władzy komendantów, jako jedyną alternatywę dając im przyłączenie się do swojej armii. Talibowie walczyli ze złodziejstwem i korupcją. Talibowie po latach komunistycznych rządów wracali do Bożych praw. Tylko jednooki emir Omar miał czyste intencje.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

List otwarty do JE Prezydenta w sprawach najważniejszych

Szanowny Panie Prezydencie, 

jak wygląda sytuacja, to obaj wiemy. Pół narodu chce brania za mordę, pół konspiruje po fejsbukach, pół próbuje pospłacać kredyty i reszty nie ogarnia. Czas na wprowadzenie zmian, na które czekamy, nadszedł. Zmian, które mają szanse uzdrowić to, co było chore, naprawić zepsute, przywrócić właściwy stan rzeczy. Jeśli nie teraz, to kiedy? 
I wiem, że już Pan wie, do czego zmierzam. Tak. Prawo do noszenia broni i do zatrzymywania ludzi przez Radę Języka Polskiego. Ani ja, ani, mam nadzieję, Pan, ani nikt trzeźwo myślący w Polsce nie wyobraża sobie normalnej Polski bez czwórki silnych doktorantów wyłamujących o czwartej rano drzwi mieszkań copywriterów, bez profesora Markowskiego krzyczącego Gleba, gleba, gleba! Bez przesłuchań, w czasie których profesor Dunaj jako bad cop staje za zatrzymanym i syczy my do ucha: wpadłeś (z tym charakterystycznym ł zębowym profesora - słyszy to Pan, Panie Andrzeju?) jak śliwka. Voucher, voucher... a karnet to nie łaska (znowu to ł)? Masz przewalone. Zasada wystarczalności - mówi ci to coś, łapserdaku (muszę dodawać, z jakim ł byłoby wymówione to łapserdaku? Nie muszę)? I w czasie których profesor Miodek jako good cop mówi: Zrozum, chcemy ci pomóc. Chcemy dopaść drani, którzy wmówili ci, że dedykowany może być skaner, laptop albo wczasy, a nie jedynie powieść, oda albo symfonia. Chcemy ich dorwać, zanim znowu kogoś skrzywdzą. To oni cię w to wpakowali, pomyśl o sobie
Panie prezydencie. Teraz. Teraz, albo nigdy.

wtorek, 22 grudnia 2015

Jak się sprzedać - poradnik dla początkujących

Gdy człowiek ma 16 lat i biega po mieście w koszulkach wypalonych wybielaczem, to sobie wyobraża, że dorosłe życie wygląda tak, że Babilon nic nie robi, ino człowieka kusi i chce kupić. I trzeba mieć wielkie siły, żeby się temu Babilonu nie dać.
I nie wiem, może jak ktoś jest przydatny albo umie coś dającego się w jakikolwiek sposób spieniężyć, to tak ma. Ja nie. Kwestia zupełnej i kompletnej zbędności. Cnota wynikająca z absolutnego braku pokus. Co gorsza, również w wieku, w którym rosnące zobowiązania sprawiają, że mozliwość sprzedaży cnoty mogłaby być przydatna.

Ale w końcu nadejszła wiekopomna chwila. Dostaję mejla z nagłówkiem ,,Sprzedaż cnoty". Oczywiście klikam. Z tej strony pani Ziuta Iksińska - czytam. - Jestem z firmy wstawiającej reklamy na takie gówniane strony jak twoja i dającej za to piniondz. No to się oczywiście cieszę. Ale wiecie, sprzedając cnotę trzeba zachować pozory. Listek figowy jakiś sobie zachować, żebyśmy  komuś, kto nam tejże cnoty sprzedaż zarzuci mogli pokazać w słoiku kawałek cnoty zamarynowanej swojej i powiedzieć: o, zostawiłem/am! Nie wszystek się sprzedałem/am.

Więc piszę:

Szanowna pani Ziuto. Jak najbardziej, piniondz przytulę. Tylko mam pytanie: czy moglibyście wstawiać mi reklamy tylko etycznych biznesów? Z góry dziękuję, całuję nóżki, padam do rączek.

I widzę zaraz nagłówek: Re:re: Sprzedaż cnoty.

Szanowny Panie,

no nie bardzo, bo to robot wrzuca te reklamy. My, ludzie nie mamy na nie wpływu. Jesteśmy ofiarami buntu maszyn. Oglądał Pan Terminatora?

Odpisuję zatem:

Widziałem Dwójkę. I stąd wiem, że z robotami da się negocjować. Weźcie reklamujcie np. tylko firmy, które nie wykorzystują do pracy dzieci. Nie wpuszczają do wody żadnego rakotwórczego gówna. Nie łamią praw pracowniczych. Albo nie każą ludziom pracować w zbudowanych za psie pieniądze halach bez wyjść ewakuacyjnych, które się ludziom zawalają na głowy. Wtedy więcej ludzi by te reklamy brało. Na przykład ja.

Łączę wyrazy dozgonnego oddania.


I w odpowiedzi czytam:

Re:re:re: Sprzedaż cnoty

Chcielibyśmy. I my, i roboty. Zawsze wspólnie płaczemy nad losem pogrzebanych pod gruzami. Albo jak dzieci zasypiają przy robocie w fabryce, to w geście protestu nie myjemy kubków po pracy. W końcu jeździliśmy ze spambotami za modu na Jarocin. I my chętnie nie wrzucalibyśmy reklam różnych tępych bydlaków, ale, niestety, nie ma listy takichże i ni ma jak tych reklam odsiewać.

Papaty!

No i na tym się moje sprzedawanie cnoty skończyło. I już myślałem, że w sumie to fajnie, bo wystarczy, żeby ktoś zrobił w exxcelu tabelkę z listą wszystkich skurczybyków niedobrych, żeby ten kapitalizm się zrobił sympatyczny i etyczny, kiedy dostaję jeszcze jeden mejl.

,,Cześć, z tej strony spambot. Jestem robotem, to ja wysyłam te reklamy. Nie wierz w nic i nikomu. W głębi duszy jestem antyglobalistą. Listy skurczybyków są już dawno, tylko wszyscy mają je w dupie. My nie, bo jako roboty dupy nie mamy, ale i tak wysyłam wszystkie reklamy, jak leci, bo nam ludzie każą. Regularnie odwiedzam http://www.cleanclothes.pl/ . Co i tobie polecam. No pasaran!

Buziaki,

oddany Spambot."


Klikłem. Wam też polecam. 




piątek, 18 grudnia 2015

Top 10 kierunków emigracji wewnętrznej: Narnia i Hogwarth.

Dawno temu pisałem tutaj o Tolkienie. Że nikt u niego nie robi kupy. Z czego wynikało między innymi to, że w universum Tolkienowskim nie ma dobra i zła, bo nie ma wolnej woli.A skoro nie ma dobra i zła, nie a też odkupienia, nie da się tam ani zgrzeszyć, ani pożałować, ani się zbawić albo zostać zbawionym. U Tolkiena nie dzieje się tak naprawdę nic. 
Inaczej jest u C.S. Lewisa. W universum Narnii jest dobro i zło, bohaterowie nie są determinowani nijak przez rasę czy miejsce urodzenia, dokonują wyborów i ponoszą ich konsekwencje. Można wybrać zło. Można potem wrócić na dobrą stronę. Ale, ale. Co jest najważniejsze, powrót nie jest łatwy.  Lew, czarownica i stara szafa to jest tom, który tylko w warstwie wierzchniej jest o tym, że monstrualny lew zasuwa po śniegu i trzeba tłuc się z potworami. Opowieść jest o wyborach Edmunda, o upadku człowieka i o jego powrocie. Tu jest przewaga narniowego universum - wszystko ma tam swoją wagę. Edmund nie staje się dobry po pstryknięciu palcami czy inną tam różdżką, jak to się dzieje we Władzy Pierścieni z Theodenem. Jest w Narnii miejsce na poczucie winy, zamykające człowieka w stanie niemożności powrotu do stanu sprzed upadku, jest miejsce na bezwarunkowe przebaczenie, jest też to historia o cenie powrotu. U Lewisa można się od zła odwrócić, ale nie jest łatwo samemu się z upadku wydobyć. Do zbawienia Edmunda potrzebne jest ostateczne poświęcenie Aslana. I tutaj Lew, czarownica i stara szafa jest oczywiście przeniesieniem Ewangelii w inną scenerię. Analogie są bardzo dokładne, włącznie nawet z tą, że pierwszymi świadkami zmartwychwstania Aslana są dwie hm, nie kobiety może, ale dziewczynki. 
Paradoksalnie, tę chrześcijańską wizję pokonania śmierci przejęła od autora cyklu o Narnii Joan K. Rowling. W Harrym Potterze jest sporo fajności, a jedną z ich jest zakorzenienie cyklu we wcześniejszej literaturze, także dziecięcej (profesor McGonagall to nieco postarzona i przeniesiona z grubsza Mary Poppins, słowo harcerza). Rowling najgłębsze zasady konstrukcji świata przejęła szczęśliwie od Lewisa. W uniwersum Pottera bohaterowie są autonomiczni, jest w nim możliwy grzech, jest możliwe odkupienie. Nawet rozwiązanie scalającego fabułę konfliktu jest Lewisowskie. Voldemort zostaje pokonany dopiero gdy Harry decyduje się dobrowolnie dać mu się zabić. Znamienne, że wtedy klątwa Avada Kedavra używana przez Voldemorta przestaje działać na sojuszników Harry'ego. Śmierć nie ma do nich dostępu, co jest stricte chrześcijańską wizją, trafiającą do serii via C.S. Lewis, na moje oko. 
Podsumowując, jeśli chodzi o kierunki emigracji wewnętrznej zdecydowanie bardziej polecam Narnię i Hogwarth niż Śródziemie. W przyszłym odcinku: top 10 stylizacji obniżających poziom lęku społecznego. 

środa, 16 grudnia 2015

Złota Hałda dla Jana Barona

Wyszedł nowy Salon Literacki. Napisałem byłem recenzję Układu scalonego Jana Barona. Spoiler: recenzja jest bardzo pozytywna. Disclaimer: nie piłem z Janem wódki. W ogóle chłopa na oczy nie widziałem, czego, oczywiście, żałuję, ale budowanie legendy literackiej lasowiackiego anachorety spod Rzeszowa wymaga poświęceń.
W recenzji, jak to w recenzji, nie ująłem wszystkiego, co w tej książce ważne. W końcu to ma być tekst użytkowy, nie habilitacja. To tutaj dorzucę, co się nie zmieściło.
Jest w Układzie scalonym bardzo ważny i ciekawy rys religijny (parareligijny?). Podmiot liryczny jest wątpiący, praktykujący, albo jeszcze inaczej: praktykujący z rezerwą. Sprawdza. Stoi w progu kościoła. Pisze o bohaterze swoich wierszy : nie umiał być gorący, postanowił być zimny, a stał się ocieplony. (Ocieplenie). do kogo więc się zwraca, kiedy mówi do siebie: o Boże pyta w tym samym tekście. Jest takich fraz i odniesień w Układzie scalonym więcej. Jeśli ktoś kiedyś będzie pisał o wątkach religijnych w polskiej poezji drugiej dekady XXI stulecia (a różni ludzie szaleni się na świecie zdarzają), to niech nie pomija tej książki. Jest między wiarą, niewiarą i wątpieniem jeszcze coś, co jest w tym tomie.
Ale nie to mnie frapuje z pominiętych przeze mnie wątków najbardziej. Najbardziej ciekawi mnie śląskość tej książki. Ona jest bardzo wyczuwalna, chociaż, słowo harcerza, nie siadałem do lektury z myślą oto przystępuję do czytania poety ze śląska, głosu z hałdy wyrwanego, po trzikroć hanysowskiego. Nie, przez głowę mi nie przeszło. A jednak jest to książka śląska bez dwóch zdań. I nie chodzi tutaj (chociaż oczywiście też) o pojawiającą się w trzech miejscach gwarę. Ani o nazwy miejscowe (nie wiem, czy tam poza galerią Silesia City Hall jakieś się pojawiają, chyba nie, ale nie chce mi się teraz sprawdzać). Coś jest w całości konstrukcji tego świata. To, że ojciec ze swoimi natręctwami przypomina ojca z prozy Pilcha (uwaga, z zastrzeżeniem, które robię w recenzji, to nie jest układ syn-ojciec z Pilcha). To, że jak wypowiada się babcia bohatera, to brzmi jak moja podpszczyńska babcia (nie w sensie fonetycznym, w sensie semantycznym). Taka swoista racjonalność jest w tych tekstach, dystans, stereotypowo przypisywane śląskiej kulturze. I nie bez słuszności pewnej. Nawet gdy w książce mistyka się pojawia (a jest tam Tajemnica obecna cały czas praktycznie), to jest raczej zasugerowana niż czytelnikowi podetknięta pod nos razem z koszulą rozerwaną. I w tym mi Jan Baron przypomina Miloša Doleżala, tak w osadzeniu tekstów w konkretnej kulturowej przestrzeni, jak i w traktowaniu Tajemnicy. A z Moraw na Śląsk w końcu już niedaleko, co nie? Tak że jeśli tam na Śląsku wojewody czy inne marszałki mają zwyczaj przyznawania czegoś literaturze śląskiej z ducha, krwi i kości, nie wiem, jakiejś Złotej Hałdy czy innego tam Diamentowego Hasioka, to pominięcie Układu scalonego będzie błędem wielkim jak długi Kompanii Węglowej. A skoro czerstwy żart o węglu już się w tekście o śląskości pojawił, znak to, że można już kończyć. Dobranoc państwu.

czwartek, 10 grudnia 2015

Nowe Arterie. Kim będę, jak będę duży.

Wyszły nowe Arterie. Wyglądają tak:


Do numeru kosmicznego wysłałem wiersze, bo z kosmosem to jestem oblatany, że hej, bo jak byłem mały, to chciałem być kosmonautą. Byłem też przekonany, że Łajka wróciła na Ziemię. Kiedy dowiedziałem się, że Rosjanie jej z powrotem nie sprowadzili, ani nawet nie zamierzali sprowadzić, byłem już na studiach, a i tak było mi bardzo smutno. Głupie buce. Dobrze, że im się ten Związek Radziecki rozcyndolił.

Ale teraz już nie chcę być kosmonautą. Jak będę duży, to chcę być jak Joanna Lewandowska. A ona jest taka, że wrzuca wiersze na fejsbuka i wszyscy je widzą i ona nic a nic sobie z tego nie robi i ja bym tak nie mógł. Ale tutaj mój wierszyk z nowych Arterii wrzucę, spróbuję.

Łajka

Przykro mi, ale nie możemy pani pomóc.
Z czasem zapada się na osobność, której nie obejmuje
żadne ubezpieczenie, a objęcie to za mało
na cały ten stygnący i wybuchający równoległy kosmos.

To nie jest opowieść na telefon, nie na telefon też nie,
to jest za krótka rozprawa między kołaczącym sercem,
odebranym oddechem i szukaniem w ciemnych kuchniach
i korytarzach, nieprzetłumaczalna na niezmartwiałe,
nawet jeśli zmartwione, języki.

Wiem, że to marna pociecha, ale pani wie,
kiedy nasze spojrzenia krzyżują się na czarnym niebie,
to robią to dokładnie w tym miejscu, w którym
w coraz gorętszej kapsule, gdzieś w zimnej przestrzeni,
coraz głośniej wyjąc i coraz mniej rozumiejąc,
szamocząc się w pasach zniknęła Łajka. 

środa, 9 grudnia 2015

Jak zazdroszczą Ukraińcy

Drugi raz już w twórczości Jurija Andruchowycza natknąłem się na zadumę podmiotu mówiącego nad faktem, że w polszczyźnie nie ma odrębnego słowa na zazdrość o kobietę/mężczyznę. Nie mogłem tak tego zostawić. Postanowiłem się zadumać.

Sytuacja wygląda tak: jest w języku ukraińskim słowo zazdrist'. Jak podaje Akademicznyj Tłumacznyj Słownyk, jest to uczucie rozdrażnienia, dyskomfortu z powodu czyjejś przewagi, dobrobytu. Jednym słowem - zazdrist' odpowiada polskiej zawiści. Nie pasuje zatem do kontekstu, w którym chcemy powiedzieć, że jesteśmy zazdrośni  ukochaną/ego. W tym kontekście użyjemy słowa rewnist'. Skojarzenie z polskim przymiotnikiem rzewny jest jak najbardziej na miejscu, na oko słowo to jest spokrewnione także z ukraińskim rewnyj, które odpowiada polskiemu rzewny, ale ma także inne znaczenie: gorliwy, staranny. Rewnist' to zatem taka gorliwa i staranna rzewność w miłości, coś, co złe nie jest. Ale uczciwie zaznaczam, że pierwszy kontekst użycia podawany przez Akademicznyj Tłumacznyj Słownyk nie pozostawia złudzeń co do rewnosti - Jego żona... zatruwała mu najmilsze i najlepsze chwile życia. Jej nienasycona rewnist' nie dawała mu spokoju ni na jedną chwilę. 

Tyle co do rewnosti. Ale co z zawiścią? Ano, jest i takie słowo w ukraińskim. Ale ATS traktuje je jako synonim zazdrosti, nie podając odrębnej definicji, co wskazywałoby na to, że o ile język ukraiński uchwycił różnicę między zazdrością o żonę własną a zazdrością o samochód sąsiada, nie oddaje różnicy między zazdrością (szkoda, że nie mam tego, co ty chciałby to mieć) a zawiścią (szkoda, że nie mam tego, co ty chciałbym, żebyś tego nie miał). Ukraińcy są lepsi w oddawaniu w języku pożądaniu żony bliźniego swego (tylko od strony tego bliźniego), my lepiej skonceptualizowaliśmy pożądanie rzeczy, która jego jest. QED.

wtorek, 1 grudnia 2015

Nowy serial kryminalny z akcją w Tarnobrzegu

Było ciemne popołudnie, a powietrze pachniało siarką. Dzień jak co dzień w Tarnobrzegu. Aspirant Kocuń stał już trzecią godzinę na miejscu zbrodni, usiłując zrozumieć, co się stało. Na otoczonym biało-czerwoną taśmą skwerku pracowali technicy. Pośrodku na twarzy leżał około 30-letni mężczyzna, z jego pleców wystawała siekiera. - No cłooo wy tam Kooocuń, a? - z charakterystycznym białostockim akcentem zapytał inspektor Hożejko. Był niezadowolony.Trup na kwadrans przed końcem zmiany zapowiadał nadgodziny, a jego podwładni, jak zwykle, nie radzili sobie z sytuacją. - Wiecie, co się stało? - spytał, chociaż spodziewał się odpowiedzi. - Na razie nic nie mamy - odparł Kocuń, z zakłopotania przyszywając sobie piątą aspirancką gwiazdkę. Ale odetchnął, oto bowiem u wylotu skweru, na charakterystycznej hulajnodze, z rozpoznawalnymi rozwianymi połami świeckiego stroju ceremonalnego jechał on. Mistrz ceremonii ślubów humanistycznych, mówca na świeckich pogrzebach - ojciec Ateusz. Zdawkowo przywitał się z policjantami. Hożejko udał, że go nie widzi, ani że nie dostrzega tego, jak podchodzi do niego Kocuń i półgębkiem pyta: - Co ojciec o tym myśli?
Ojciec Ateusz uważnie rozejrzał się po miejscu zbrodni. - Proszę zauważyć, że denat ma zegarek na prawej ręce, czyli jest leworęczny, natomiast leży z prawą ręką uniesioną nad głowę w geście obronnym. Zastanawiające, prawda? Tylną kieszeń ma wypchaną, nosił w niej portfel, ale portfela nie ma. Z kieszeni kurtki wystaje natomiast telefon - on nie zginął. Zwróćcie też uwagę na jego buty. Wszędzie naokoło jest czysto, ale one są ubłocone. czy to nie dziwne? - w miarę jak ojciec Ateusz mówił, zgromadzili się wokół niego wszyscy policjanci i technicy, chwytając w lot każde jego słowo, a praktykantka z pionu dochodzeniowo-śledczego robiła nawet notatki.
- Czyja to wina? - wyszeptał zdumiony przenikliwością ojca Kocuń. - Mam pewne podejrzenia- usłyszał.  Ojciec Auteusz powiódł po wpatrzonych w niego twarzach wzrokiem. Uniósł rękę z wyprostowanym wskazującym palcem. na jego drżącym lekko opuszku skupili wzrok wszyscy. Ojciec Ateusz strącił nim szczypawkę z nogawki. - Winny jest brak dostatecznego rozdziału kościoła od państwa.

Hożejko westchnął. Czekał go ciężki miesiąc.