wtorek, 30 czerwca 2015

Odpowiadam na palące pytanie: jak żyć?

Trzeba się w życiu czegoś trzymać, tak ten świat jest urządzony. Po to w zasadzie jest stworzona Biblia, no ale kto ją na co dzień da radę dźwigać, cały jej ciężar? No w święta. W poście i Adwencie to jeszcze Ale tak codziennie zwykły człowiek gdzie tam da radę. Może cesarz w Wiedniu. Może arcybiskup w Krakowie, może. Bo już że biskup w Przemyślu, to nawet i w to uwierzyć trudno.
Trzeba mieć jeszcze coś na co dzień, coś świętego, ale tak na ludzką miarę bardziej i tego się drugą ręką trzymać. Uwaga, w takim układzie obie ręce zajęte są. Żeby nie było, że nie mówiłem.

No to ja znalazłem i się trzymam. A trzymam się piosenki, którą Łusia ułożyła. A leci ona (cała) tak:

Uszy masz, to machaj nimi
Uszy masz, to machaj nimi
Uszy masz, to machaj nimi
Uszy masz, to machaj nimi

piątek, 26 czerwca 2015

Skąd wiem, że jest inacy.

Rodacy dość powszechnie wierzą, że ekonomia jest nauką ścisłą, a w jej obrębie działa tylko jeden paradygmat, ten, co go w telewizorze pokazują i w radyju jest. Ten wiecie, o uciskanych przedsiębiorcach i o strasznych pracownikach, którym nie dość, że się daje pracę, to jeszcze trzeba im płacić.

A ja mam inacy, bo ja wiem, że z tą ekonomią jako nauką ścisłą to cuś nie teges. A wiem to dzięki przygodzie.

Dawno, dawno temu jechaliśmy z dużo lepszą połową pociągiem. Było to przed wojną, więc pociąg miał przedziały. Przedziały miały tę zaletę,  że jak ktoś kłapał dziobem na cały przedział, to słyszał tylko przedział, a nie, jak teraz, cały wagon. Kłapiący był jeden - mały student, na oko drugi rok, na ucho-polibuda. - Doradca finansowy to ktoś, kto powie ci, jak złapać słonia nawet, jeśli nie był nigdy w Afryce - mówił, a adresatem mądrości był drugi szkoliar, tak ze cztery razy większy. No i ten mniejszy mówi tak: bierzesz kredyt studencki. Ale nie wydajesz nic, ciągniesz kasę od starych, wszystko wpłacasz na fundusze inwestycyjne. 17 procent rocznie, pewny zysk, procent składany, po roku spłacasz kredyt, po studiach masz na mieszkanie, ja bym nie czekał. Duży myśli, męczy, kombinuje, ale my, cały przedział, nie mamy wątpliwości. Jak tylko wysiądziemy z pociągu bierzemy kredyty studenckie. I my, i zakonnica spod okna, i górnik, i hutnik, i konduktor, który z kasownikiem rozwartym patrzał na słupki i wykresy. - Za dwa lata kupię sobie cały pociąg - myślał. - Cały, kurwa, pociąg i trzy lokomotywy. Zajadę na stację, otworzę drzwi i jak ktoś spyta ,,Panie, a ten pociąg to gdzie leci"?, to odpowiem, że do dupy na raki, łapać szczupaki - tak myślał, na twarzy to miał wypisane. I dupy, i raki, szczupaki.

No i jak wysiedliśmy z pociągu, to wszyscy polecieli po te kredyty studenckie. My nie, bo wśród licznych zdolności nie mieliśmy nigdy akurat kredytowej.

I dobrze, bo parę miesięcy później fundusze poszły w dół i szły już w tym kierunku tylko. I to tak szybko, że jak ktoś zabalował w piątek, to w poniedziałek, jak się ogarnął, mógł już nie mieć złamanego łata łotewskiego przy duszy.

Myślę czasami o tym małym i dużym. O tym, że jak ten duży zaczął krążyć, to lepiej, żeby ten mały miał na tym kursie dla wciskaczy bankowego gówna jakieś seminarium ze spierdalania i mógł zdążyć. Duży mógłby go spokojnie zjeść. I nie żałujmy chłopu.

środa, 24 czerwca 2015

Jak przetwać w Puszczy. Odc. 1: kupowanie miodu.

Jako że zbliżają się wakacje, moją skrzynkę tradycyjnie zalały pytania od osób wybierających się do Puszczy Sandomierskiej. Pytania dotyczą tego, jak przeżyć, jak unikać dzikich zwierząt, jak zastawiać sidła, jak realizować szerokie kontynuanty samogłoski nosowej przedniej. Na wszystkie odpowiem w stosownym czasie. Na razie zaczynamy od kwestii najbardziej palącej: jak zaopatrzyć się w miód.

Jest to bardzo proste. Jedziemy do Sokołowa Małopolskiego, gdzie na rynku (figura św. królowej Jadwigi z 1933 roku) czekamy na śwagra. Śwagier wie, gdzie mieszka pszczelarz, a w każdym razie miał wiedzieć, ale okazuje się, że nie wie. Tzn, wie, że trzeba jechać do Trzebuski i tam znaleźć miejsce, gdzie kończą się druty telefoniczne i nie dochodzą w związku z powyższym dalej. No to jadziem. Druty się kończą. Okazuje się, że pszczelarza nie ma, ale są pszczoły. Oglądamy z dziećmi ul kłodowy, których, jak wiadomo, już nie ma. Kilka telefonów. Okazuje się, że jest człowiek, który wie, gdzie mieszka człowiek, który coś wie. Tylko trzeba jechać do Wólki Sokołowskiej. A z Wólki Sokołowskiej to już prosto, przez Górno Meszne (nie mylić z Górnem Zaborze) do Woli Zarczyckiej, za furgonetką człowieka, który wie, gdzie jechać, po drogach na tyle szerokich, żeby dwa dziki mogły się minąć bez zahaczania szablami. Trochę pada, trochę nie, od jazdy po zakrętach ostrych najmłodsze dziecko wymiotuje borówkami, co w połączeniu z tęczą przez całe niebo nad Wolą Zarczycką tworzy pełną paletę. Nierealne zupełnie światło kładzie się na tym, co z Puszczy zostało, a tam akurat zostało dużo. Las wygląda, jakby się palił, tęcza zajmuje pół nieba, kicz monstrualny, aż zatyka. I w zasadzie można już miodu nie szukać. Ale w końcu się znajduje, się dojeżdża na miejsce, trzeba wracać, dzwonić, że się spawy pokomplikowały i to radyło to się nagra trochę później. I w zasadzie to należy nam się opierdol wielki jak Giewont, ale hasło ,,Wracam z Woli Zarczyckiej i zasięg mi się kończy" łagodzi wszelkie spory, ucisza burze, poprawia krążenie. I tak to jest.


W przyszłym odcinku wyjaśnię, co zrobić, gdy ludzie się od nas odsuwają na basenie widząc naszą zieloną stopę, a my nie mamy ochoty tłumaczyć, że to tylko drewnochron i że za dwa lata sam zejdzie.

wtorek, 23 czerwca 2015

Rozwiązuję problemy od ręki. Nie dziękujcie.

A u nas w Kolbuszowy burmiszcz doszedł do tego, że bezrobotni są bezrobotni, bo im się robić nie chce. Nie mogę pozostać w tyle w rozwiązywaniu problemów społecznych. Uspokajam więc, że bezdomni są bezdomni, bo się furt szlajają poza domem, a głodni są głodni, bo to niejadki.


Nie ma za co.






PS Kolbuszoskie internety jak na razie komentujo, że rozwiązaniem problemów wszelakich będzie ucięcie zasiłków i ubezpieczenia zdrowotnego. Z tego miejsca pytam: czy poza moją kobyłą są jeszcze w Polsce istoty żywe nieserwujące neoliberalnego pierdololo przy dowolnej okazji?

środa, 17 czerwca 2015

Co (nie) stoi za Mazurem, czyli radujewa się.

Dziś w południe nasze sztejtełe obiegła dobra wieść. Jarek Mazur dostał od Zarządu Województwa Podkarpackiego nagrodę za całokształt działalności na rzecz kultury. Sukces, jak głosi stare lasowiackie porzekadło, jest jak tyn Antek, co mu ojca do wojska wzieni w dziewindziesiontam drugiam roku, a w dziewindziesiontam cwortam wypuścily. No i nastąpią teraz próby wykorzystywania sukcesu tego do załatwiania własnych interesów. To może moja niech będzie pierwsza, a później jakoś pójdzie.

Przeglądałem dziś na Jarkowym profilu ten całokształt, który był opisał. To nie jest całość - Jarek pomija m.in. to, że o kamratach nie zapomina i jak np. Hadrze nieraz pomógł, tak cały czas o niej pamięta, podobnie jak i o innych ludziach, co im czasem pomóc trza.Nie wspomina, że przełożył na język lasowiacki Małego Księcia i Królewnę Śnieżkę. Nie wspomina, że jest zbieraczem lasowiackiego słownictwa, że filmy kręcił z badań terenowych itd. A nie wspomina, bo całokształt opisuje tylko w tej części, w której z kimś współpracuje, żeby podziękować. I to czubek góry ludowej jest.

 Ale ale, nie o to chodziło: zdecydowana większość Jarkowej działalności to działalność chałupnicza i, jak na taką działalność przystało, odbywa się w Jarkowy chałupie. Po godzinach, prywatnie, bez wielkich słów i tak dalej. Wnioski z całej listy są takie:

1. Kultura jest jak kopiec z zimiokami. Ile włożysz, tyle wyjmiesz.
2.  Jeden Mazur to robi dużo, ze trzy gminne domy kultury by obdzielił. Ale w robieniu przydatni są ludzie: Hudacy bez hudaków byliby Mazurem z harmonią. Kto w solowym wykonaniu Jarka słyszał ,,Kuferek" ten wie, że może to być dobre, ale to jednak nie to samo.
3. I uwaga, wniosek zazębiający się z wnioskiem drugiem. Nie wiem, czy w swojej pedagogicznej działalności Jarek korzysta z tablicy interaktywnej, które to tablice po wioskach mają być zbawieniem Systemu Edukacji Publicznej. Wiem, że poświęca dużo czasu dzieciom. Wiem też, że w żadnej z rzeczy robionych przez Mazura żadna termomodernizacja ani rewitalizacja specjalnie nie pomogła, a kto wie, może i która zaszkodziła?

Tak nad tym sobie będę myślał, gdy tylko opadnie confetti i dopiję szampana. Jeszcze nie jest za późno, ojczyzno nasza zbolała. Penitenziagite!

wtorek, 16 czerwca 2015

Język ukraiński unieważnia dyskusję o rocznikach osiemdziesiątych w literaturze. Musimy przemyśleć wszystko od nowa.


Dobrze od czasu do czasu wyjrzeć poza swój język, mózg przewietrzyć. W czasie przygotowań do prezentacji nowego ukraińskiego poety w Salonie Literackim zeszło na kwestię generacji literackich i zwróciłem uwagę na coś, co mi wcześniej umykało. Ukraińcy też nazywają generacje od dziesięcioleci - tak jak my mówimy ,,roczniki osiemdziesiąte", oni mówią ,,wisimdesjatnyky", Tyle tylko, że u nich znaczy to co innego. O ile u nas chodzi o poetów urodzonych w danej dekadzie, tam wrzuca się do danej szufladki tych, którzy w danym dziesięcioleciu debiutowali albo którzy odcisnęli na niej jakoś znacząco swoje piętno (i vice versa). Niby drobiazg, ale zmienia zupełnie spojrzenie na historycznoliterackie szufladki. A kto poza szufladkami się znajdzie, ten, jak uczy praktyka nauczania historii literatury w uniwersytetach, zapomnian będzie, chyba że Nobla dostanie. No bo wiecie, jak przenieść uwagę z dekady urodzenia na dekadę debiutu i najważniejszych książek, to np. od razu wiadomo, co zrobić z takim choćby Piotrkiem Gajdą. Od razu łatwiej mówić o dykcji łódzkiej i w ogóle widać sporo rzeczy, których normalnie nie widać. Chociaż oczywiście pewnie inne umykają, ale umykają inne niż przy stosowaniu kategorii rocznika.
I jakoś tak się porobiło, że kiedy kolega Zaza poprosił mię o jakichś Polaków żywych do poczytania, to zapodałem mu ludzi urodzonych w różnych dekadach, ale piszących w pierwszej i drugiej dekadzie tego wieku - dwutysięczników i dwatysiącedziesiątników, posługując się ukraińską terminologią. Chociaż wcale nie miałem takiego zamiaru, dobrą współczesną poezję chciałem po prostu sąsiadom wyeksportować.

Jakby kto pytał, co robię w wolnych chwilach, to mówię, że pasam kobyłę i normalizuję stosunki z Ukrainą. Nie ma za co, Ojczyzno.

środa, 10 czerwca 2015

Film o Kolbuszowy, czyli z kogo się śmiejemy.

Tutej miała być fajna, ironiczna i błyskotliwa notka o filmie o Kolbuszowy. Nawet mem tako wymyśluł z rana, aż sie uśmiechnąłem pod wąsem, którego nie mam. Ale wtedy sumienie mnie ruszyło. ,,A ty jaki film byś o Kolbuszowy zrobił?" o, tak mnie tknęło. I szczerze mówiąc: właśnie taki. Takuteńki. Robiąc w Kolbuszowy film o Kolbuszowy wystawiamy dupę do kopania. Jedyne, co w takiej niewygodnej pozycji można zrobić, to zminimalizować liczbę urażonych osób i instytucji. Efekt minimalizacji osiągamy przez wymienienie możliwie jak największej ilości tychże. Wiecie, jak jest jedna szkoła, to musi być i druga, trzecia, i czwarta, bo nie dej Trygławie, żeby któraś była pominięta. Jak jest już jedna OSP, to trza kamerą po reszcie przelecieć. I tak ze wszystkim. Z tego samego źródła bierze się też idiotyczna, urzędnicza forma bezosobowa wszystkich czasowników (zrobiono, wykonano, etc. ). Próba dodania podmiotu do tego zdania zakończyłaby się obrazą, fochami, fumami, lansadami, lambrekinami i arkadami co najmniej.

Filmik w formie litanii zdań bezpodmiotowych i wyliczanki szkół, remiz etc. nie bierze się znikąd. Jest emanacją Kolbuszowy, jej życia wewnętrznego, sposobu rozwiązywania problemów i tak dalej. A co to jest Kolbuszowa? Kolbuszowa to my. Sami z siebie się śmiejemy, co normalnie jest zdrowym objawem, pod warunkiem że to śmianie jest świadome. A tu chiba nie jest.







Kupa mięci

To ja to tu tylko zostawię, bo w okolicach wyborów jesiennych nikt w linkowanie przez kolbuszowskich narodowców kapeli z cyferkami 8 i 8 nie będzie wierzył, ani też w jaranie się włoskimi miłośnikami Benita Mussoliniego.





To pisałem ja, Wernyhora Lirnik, trener drugiej klasy, obecnie zatrudniony w Kolbuszowy na pół etatu jako Kasandra.

czwartek, 4 czerwca 2015

Jak zamieszałem się w kradzież roweru, czyli historia Pawła Męczennika

W związku z tym, co się dzieje na K24 i w związku z tym, że, wbrew temu, co zakładałem, dziać się nie przestaje, wyjaśniam, o co chodzi, bo też i ludzie, którzy mnie znają, pytają, o co chodzi.

Jakiś czas temu kierowałem gazetą. Dziennikarka, która zajmowała się Raniżowem miała wrażenie, że Paweł Galek inspiruje się jej tekstami, co nie jest karalne, ani naganne - po to się w każdej redakcji prenumeruje inne gazety, żeby sobie wzajemnie podbierać dobre tematy. Ale raz koleżanka stwierdziła, że Paweł przekroczył granicę. W tekście opublikowanym w Super Nowościach znalazły się wypowiedzi z sesji, na której Pawła nie było, była za to koleżanka. Wszystkie wypowiedzi znalazły się wcześniej w jej tekście - w SN były skrócone i trochę pozmieniane, ale te same. Sesji w Raniżowie nikt nie nagrywa, wypowiedzi nie są też w dosłownym brzmieniu zapisywane w protokołach. Zresztą, jak sprawdziliśmy, w raniżowskim UG o protokół nikt nie prosił. Powstało podejrzenie, że Paweł zaoszczędził sobie kilku godzin pracy kosztem pracy koleżanki z zespołu, którym wtedy kierowałem. W redakcjach załatwianie takich spraw jest obowiązkiem redaktora naczelnego. Porozumiałem się w wydawcą. Ustaliliśmy, że sprawy nie będziemy upubliczniać, ani kierować do sądu, bo nie chodzi o szkodzenie komuś, tylko o rozwiązanie problemu. Jak uzgodniliśmy, poprosiłem redaktora naczelnego Super Nowości, żeby wyjaśnił tę sprawę, bo wyjaśnianie takich spraw należy do redaktora naczelnego, a redaktorowi naczelnemu kłamać ani kręcić nie można. Tzn. można, ale nie polecam. To rozwiązanie - załawienie sprawy po cichu i polubownie z naczelnym SN miało mieć jeszcze jedną zaletę - jeśli Paweł miał inne źródło wypowiedzi niż tekst koleżanki z mojego zespołu, wystarczyło, żeby je wskazał naczelnemu i po sprawie - nikomu włos z głowy nie spada. Jednym słowem, rozwiązanie miało być skuteczne, a jednocześnie nie robić Pawłowi niepotrzebnej szkody.

Reakcja Pawła była jednak zaskakująca. Mejle z bluzgami na mojej skrzynce, bluzgi pod moim adresem publicznie na FB, pisanie privów do znających mnie ludzi z Kolbuszowej, a wreszcie, hihi, pismo do mojego przełożonego, czyli wydawcy gazety. Na moje pytanie, skąd w takim razie w jego tekście wzięły się wypowiedzi zapisane przez koleżankę z mojego zespołu, Paweł nie odpowiedział ani razu.

Po tygodniu naczelny SN odpisał, że ich zdaniem nic się nie stało, bo dziennikarz tak doświadczony może ustalić, co ludzie gdzie mówili, nie będąc na miejscu. I fajno. Na jego miejscu zrobiłbym to samo, niezależnie od wyników sprawdzania sprawy. Redaktor naczelny od tego właśnie jest.

To było w lutym. Po trzech miesiącach zaczął się odgrywać na K24, do czego z radością się przyłączają anonimowi ludzie. Fajnie. K24 zostawia komentarze z bluzgami (ich sprawa, kwestia smaku, w którym są chrząstki, włókna i takie tam), ale zostawiła też komentarze podające nieprawdę (jak na przykład że nie pisałem o partyzantce antykomunistycznej - owszem, pisałem, docierałem do świadków, co łatwo sprawdzić, sięgając po wydaną przez IPN monografię poświęconą Wojciechowi Lisowi - moje teksty są w bibliografii czy ten o rzezi wołyńskiej - nie wiem, gdzie pisałem na ten temat coś fałszywego.Kto wie, stawiam flaszkę), chociaż wezwałem ich do usunięcia nieprawdziwych informacji i pokazałem paluchem, które to. No bywa i tak.

K24 gratuluję wysokich standardów, Pawłowi gratuluję udanej osobistej zemsty. Wszystkim gratuluję wszystkiego i z okazji święta życzę miłej reszty dnia.