sobota, 28 listopada 2015

Nowa Jeżycjada. Najładniejsze zdanie.

Jako że akcja nowego tomu dzieje się równolegle czasowo (o czem mnie Kasia uprzedzała) do poprzedniego tomu, z rzeczy istotnch dla jeżcjadowego universum nie pojawia się w nim nic, czego nie było w poprzednim, o czem z kolei pisałem TUTEJ
Można byłoby napisać o trasngresji genderowej w Febliku, ale, dzięki Bogu, nie jestem już na polonistyce i wszelkie kabotyńskie gesty wykonuję w związku z tym tylko wtedy, kiedy mam ochotę, a nie wtedy, kiedy muszę zaliczyć warsztaty krytyczne. 
Z Feblika wypiszę zatem najładniejsze zdanie w książce, bo ładnych zdań w niej pełno (a w kawałku dotyczącym skansenu to już w ogóle). 

Tu panowała naturalność, szczerość i- co wydawało się niezwykłe - nikt nie mylił szczerości z mówieniem rzeczy przykrych. 

M. Musierowicz, Feblik, Łódź 2015, s. 158. 

wtorek, 24 listopada 2015

Jak zepsuć język, cz. 2

W poprzedniej noci było o tym, że przez całe to ćwierćwiecze poprzednie dominował dyskurs pogardy dla słabszych i kultu siły. No to przykładzik jeden, ale wkurwiający do oporu. 
Szanowny Czytelniku, szanowna Czytelniczko, kiedy ostatnio słyszeliście słowo spolegliwy w jego właściwym znaczeniu? I bez przypisanego doń wartościowania negatywnego, a?

Ano właśnie. Jeszcze Doroszewski podawał tylko jedno znaczenie tego słowa 'taki, na którym można polegać, godny zaufania, pewny'. I jaki ładny kontekst użycia podaje - Godny szacunku jest opiekun spolegliwy. Ale to było dawno, bo już SJP PWN ugina się przed uzusem i podaje też drugie znaczenie: pot. «taki, który łatwo ustępuje i podporządkowuje się innym». 
  
Skąd się to bierze? No, jak pisałem - gdy 3/4 użyć danego wyrazu jest niepoprawna, to włączamy go w końcu do słownika z kwalifikatorem potoczny. A skąd błędne użycia? Maciej Malinowski wyjaśnia, że przyczyną jest podobieństwo formalne tego wyrazu do uległy, a także końcówka -iwy upodobniająca ten wyraz do wyrazów typu łamliwy(Wincy tutej)

No ja to nie byłbym taki pewny. Podobieństwo formalne to nie wszystko, chociaż racja, że pomogło ono błędowi się rozpowszechnić i zakorzenić. Ale takie zmiany trzeba zawsze rozpatrywać w szerszym kontekście, w końcu zmiany na poziomie struktury języka odpowiadają tylko zmianom w postrzeganiu świata przez użytkowników. U źródeł błędu leżą zmiany w systemie wartości. Dotrzymywanie obietnic, gotowość do niesienia pomocy zaczęła być przez jakichś użytkowników języka uważana za frajerstwo, uległość właśnie. Zanim uległy i spolegliwy zaczęły funkcjonować wymiennie, w umysłach użytkowników języka zanikła treść, do której spolegliwy nas odsyłało. Świat, w którym funkcjonowało słowo spolegliwy, w którym ktoś, kto zawsze nam pomoże był godny podziwu i szacunku odchodził, zaczynał się świat, w którym ktoś, na kogo zawsze możemy liczyć to po prostu ktoś, kto zawsze się nam da wykorzystać. 

niedziela, 22 listopada 2015

Rzepa a sprawa Polska

Dziubanie motyką w ziemi ma tę zaletę i wadę, że się dużo w trakcie myśli. I dumał ja dzisiaj dzień cały nad tym, skąd się bierze to, co jest. I wydumał ja, że ni mniej, ni więcej, tylko z tego, co było. Cały ten rasistowski pierdolec nie spadł z nieba, on wynika z szeregu czynników, ale przede wszystkim z obecnego w całej III RP języka opartego na kulcie siły i pogardzie dla słabych, tego trwającego ćwierć wieku spychaniu wszystkich dyskursów niebiorących strony wygrywających poza nawias. 
Albo no, cała ta mitologia historyczna zgodnie z którą najwspanialszym momentem w historii kraju był okres, w którym 90% mieszkańców jadło rzepę siedząc na klepisku, bo krzesła były dobrem luksusowym. Ona jest prostym przełożeniem nauczania historii w szkołach, do których żeśwa chodzili, tej narracji, w której istotne były bitwy i zmiany granic, a im te granice były większe, tym lepiej było. 
Jak będę dyktatorem Polski, to w szkołach będą uczyć o tym, co ludzie jedli w poszczególnych okresach i ile dzieci dożywało pełnoletności. To powinno rozwiązać problem. 

czwartek, 19 listopada 2015

Jak postępować w razie kryzysów światowych - krótki instruktaż dla średniozaawansowanych.

W zasadzie wszystko jest w Biblii. Ale nie w tej części, co piszą, których zwierząt nie jeść, w tej drugiej. A co, jeśli ktoś nie lubi albo nie zna? Przygotowaliśmy się i na tę ewentualność.
Na pewno znacie taki zeszyt, w którym Thorgala prawie nie ma (wiem, było takich parę), taki z początku serii w ogóle. W tym zeszycie Iolan wymyśla sobie przyjaciela. I ten przyjaciel jest na początku miły, ale pewnego dnia Iolan podpuszcza Alinoe, żeby ten uderzył Aaricię, mamę Iolana, batem. I się zaczyna. Alinoe robi się coraz gorszy, bije, rzuca kamieniami, podpala chałupę. Jest go coraz więcej. Co gorsza, odbijać zaczyna literalnie wszystkim na wyspie, wszystkim, no. Co tylko może, staje się nieludzkie, co Grzegorz Rosiński oddaje, rysując postać z człowieczeństwem utraconym bez źrenic. Ciekawe, czy był świadomy symbolice źrenicy w kulturze ludowej, jej roli w magii etc. Ale mniejsza. To, że człowieczeństwo traci nawet Aaricia, to jeszcze pół bidy, ale dzieje się tak też z Mufem, psem Iolana. A jeśli nawet pies traci człowieczeństwo, to wiedz, drogi Czytelniku, że sytuacja jest naprawdę przejebana. Ludzkie odruchy na całej wyspie zachowuje tylko Iolan. On jeszcze się boi, kocha mamę i Mufa, chociaż obojgu odbiło. To ostatecznie ratuje sytuację, tylko zachowanie przez Iolana źrenic (a więc i duszy, człeczości jako takiej etc.) umożliwia powrót wszystkiego do stanu normalnego i przywrócenia człowieczeństwa mamie i Mufowi. Jeśli chociaż jeden człowiek nie da się wkręcić w zbiorową paranoję, jest od czego zaczynać od nowa, wszyscy mogą przetrwać w nim, tak uczy Rosiński i Van Hamme.

No, to już wiemy, co i jak.

W następnym odcinku - 10 top destynacji emigracji wewnętrznej.

piątek, 13 listopada 2015

Agata Ludwikowska napisała dobrą książkę

Koniec tego dobrego. Za każdym razem, jak chcę powiedzieć, że coś fajnego było, to guzik pamiętam, bo nie mam pamięci do nazwisk ani imion. Jak pisarz, to mówię, że Stanisław (np. Mrożek, Stanisław Mrożek), jak muzyk, to wiadomo że Andrzej (Andrzej Strug). W ten sposób zawsze jak rozmawiam o literaturze, wychodzę na głąba, a wszystkie nazwiska poczebne przypominam sobie następnego dnia, jak wrócę do domu i popatrzę na półkę z miną pijanego wołu. Bo przecież nie będę rzucał zdaniami typu ,,W ten nurt doskonale wpisuje się ta dziewczyna, co wydała w takich białych okładkach, taką kwadratową książkę, co leży tam, gdzie moje świadectwo maturalne, co je w końcu znalazłem".
Ale koniec. Od tej pory jak coś fajnego przeczytam, będę tu zapisywał, a w razie wu dyskretnie wygooglam pod stołem.
I tak Agata Ludwikowska napisałą fajną książkę. Sezon w sobie. Niech to będzie wiadome wszem. I jeśli kiedyś wezmę się do pisania eseju o niewypowiedzianej rzeczywistości po 89 (prowincja, prowincja, nie ma zadupia, bo albo jest wyśmiane, albo zmitologizowane), to trza będzie o pani Ludwikowskiej napisać, bo ona kawałek tej luki zapełnia, u niej jest wszystko jak ma być, prawilnie. Fizyczne się miesza w dobrych proporcjach z metafizycznym, duchy żyją w ciałach, a trochę poza nimi, a jednocześnie nie ma taniej mityzacji przestrzeni. Jak bohaterowie kopią ziemniaki, to je kopią, nie ma w tym samym w sobie żadnej mistyki.
Aha, jakby ktoś pisał kiedyś o recepcji Tadeusza Nowaka, a nie wspomni o pani Ludwikowskiej, ten kiep. U niego jest ważne źródło tej poezji, no. Można kupować bliskim pod choinkę.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Rzadkie poczucie sensu

A Taras Malkowycz w nowym Salonie mówi tak o zimie 2013:

,,Podczas stypendium spotykałem się z różnymi Polakami, ale najbardziej interesowały mnie opinie zwykłych ludzi o rewolucji godności – taksówkarzy, pracowników fabryk, sklepów, robotników itd. Jedn podtrzymywali na duchu i wierzyli w naszą wygraną, inni na odwrót – mówili „Nic się u was nie uda. Jeszcze z 10 lat będzie was ten Putin tłamsił. Ale ja z wami!” Jak mówią, "many men, many minds". Ale wszyscy okazywali solidarność, wszyscy wiedzieli o Ukrainie i wszyscy przeżywali to z nami. To było fantastyczne uczucie, takie wsparcie. (...) bez wątpienia – rewolucja godności, a potem ATO zbliżyły Polaków i Ukraińców. Stało się jasne, że wszystkie historyczne zatargi między nami już nie wrócą."


No i właśnie taki jest sens przekładów. No. 

Całość rozmowy TUTEJ

sobota, 7 listopada 2015

Świat jednak istnieje

Ej, dziennikarstwo to fajna fucha jest. Już nie trza robić takich rzeczy jak dawno temu Wojciech Jagielski, co to gdy chciał się dowiedzieć, co tam u czeczeńskich bojowników, szukał kontaktów i spotykał się z nimi w ziemiankach na Kaukazie, a jak chciał zobaczyć, co tam w Groznym szturmowanym przez Rosjan słychać, to do tego Groznego pojechał, chociaż było wiadomo, że Rosjanie za cywilne ofiary nie tyle nie przepraszają, co ich w ogóle nie zauważają.

A jak to teraz wygląda, to polecam sobie wygooglać dokument o młodych Francuzach walczących po stronie Państwa Islamskiego w Syrii. No o tych młodziankach i młodzianezkach, co z domku pod Paryżem dają dyla i się wysadzają gdzieś w jakichś takich miejscach o nazwach, których nawet oni sami nigdy wcześniej nie słyszeli. Nikt nie wie, dlaczego, a ja chyba wiem po tym dokumencie.
No bo większość dokumentu dzieje się tak, że realizatorzy filmują fejsbuka. A to śledczy dziennikarze lajkują jakiegoś szacha, a to mufti ich do znajomych przyjął. A jak z bojownikiem rozmawiają, to na ekranie ukazuje się buzia w kominiarce no na ekranie właśnie, tzn. ekran w ekranie jest, bo z nim przez wideoczat rozmawiają. A jak pani dziennikarka daje się zwerbować islamistom, to (tego nie wymyśliłem) zakłada chustę i stuka przez fejsbuka z jakimś ibm al Sratatahem. Nie żartuję, w chuście w klawisze stuka.

Jedyne, co się dzieje poza fejsbukiem, to filmiki wysyłane przez samych bojowników. Tam jak komuś głowę ucinają, to ta głowa jest prawdziwa, a jak rakieta strzela, to jest to rakieta całkiem na serio, a jak ktoś krzyczy, że Allah akbar, to krzyczy poważnie, a jeszcze poważniej się wysadza.

No i poza fejsbukiem były też rodziny młodzianków i młodzianeczek. Mamy, tatowie, siostry i bracia, wyrwani sprzed monitorów, pousadzani na kanapach, patrzących w oko kamery, jak ona nie rozumiejąc niczego.

piątek, 6 listopada 2015

Kolbuszowscy Żydzi - neverending story.

Kolbuszowski Magiel zakończył kolejną dyskusję o Żydach. Tym razem ludzie w internetach doszli do wniosku, że trza było synagogi w ogóle po wojnie remontować, to by i spokój był. Nie żebym się spodziewał czegoś sensowniejszego, ale za każdym razem to jest jakieś nowe fajne kuriozum.

Ale to tak tylko w internetach, tak sobie myślę. Bo w realu wygląda rzecz inaczej. Otóż byłem umówiony z krewnym kolbuszowskich rabinów, że jak przyleci, to się spotkamy na kirkucie. No i ok. Aż dnia pewnego dzwoni telefon, po drugiej stronie tłumacz faceta i mówi, że są na miejscu za 15 minut. I dobra, oderwałem się od zimioków, splunąłem na dłoń, kłaki przeczesałem, nawet nie pamiętam, czy zdążyłem odłożyć motykę i hajda, na cmentarz. I tak po pięciu (sześciu?) kiłamietrach jazdy zsiadam aligancko pod bramą, wzrok dziki, suknia plugawa. Przechodzi obok młoda całkiem kobitka, łypie na mnie okiem i pyta: Co, zebranie?
Zbaraniałem. - No, spotkanie takie... - wydyszałem. A kobitka jak nie zacznie!
-Taaaak, spotkania urządzają, chleją alkohol, butelki zostawiają, a tam ludzie leżą! Melinę żeście sobie na cmentarzu urządzili! - i dalejże mnie objeżdżać z góry na dół i do góry, rugać jak porucznik Lukasz Szwejka, jak burą sukę, jak łysą kobyłę i w ogóle. Ledwiem wszedł jej w słowo i się jakoś wytłumaczył, jak sprawy stoją. Ale na wszelki wypadek na cmentarz za mną poszła. Trochę chyba jej było głupio, ale zupełnie niepotrzebnie. Serio, cieszyłem się jak norka i było mi miło, jak to zwykle po zetknięciu się z ludzką przyzwoitością, choćby nawet (a może i zwłaszcza?) wojującą.

Tymczasem pisze do mnie potomek Żydów, którzy wyjechali stąd pod koniec XIX wieku. Pyta m.in. czy nie wiem, co z synagogą, bo jak był w 2008 roku, to było tam, cytuję,  ,,jakieś muzeum czy galeria bez żadnych śladów wcześniejszego przeznaczenia". I, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak bez zażenowania powiedzieć chłopu, że w Kolbuszowej nie ma śladu po wymordowanej połowie mieszkańców miasta.

środa, 4 listopada 2015

Jest źle, a będzie jeszcze gorzej (i już wiadomo, że będzie o finansowaniu kultury).

Kiedy w kampanii prezydenckiej Komorowski z Dudą powiedzieli o swoich pomysłach na kulturę, napisałem na fejsbuku: ,,O lutni moja złotostronna, nawet ty nie wydolisz wyśpiewać, w jaki wielkiej piździe jesteśmy". I wywieszczyłem. Oto stoim u jej wrót.
Gwoli przypomnienia: Komorowski powiedział wtedy, że on jest za wspieraniem kultury przez ulgi dla przedsiębiorców, co w kraju ze znikomym czytelnictwem i jeszcze bardziej znikomym mecenatem prywatnym brzmiało jak weselny żarcik wąsatego wuja.
Duda powiedział, że on by chciał filmów o polskiej historii, polskich bohaterach etc. No i ok, wziąłem to za taki pomysł kampanijny, taki, co to się i słuchaczom Radia Maryja spodoba, i Seba z Marszu Niepodległości nim nie pogardzi. Ale tuż po wyborach Kaczyński zaczął mówić o wielkich filmach hollywoodzkich odkłamujących polską historię. Z hollywoodzkimi reżyserami, z hollywoodzkimi aktorami etc. A teraz czytam wywiad z Janem Żarynem i o czym Żaryn mówi? O filmach oczywiście. O Smoleńsku, państwie podziemnym, II wojnie światowej, kardynale Wyszyńskim, Bitwie Warszawskiej.

,,Trzeba też wrócić do filmu mówiącego o roku 1920, bo "Bitwa Warszawska" okazała się kiczem. Będzie po temu sposobność, bo na 2020 r. przypadnie stulecie bitwy. Można wielkim projektem filmowym wypracować jeszcze większy polityczno-dyplomatyczny skutek: słowo "dziękuję", które padłoby ze strony Zachodu wobec narodu polskiego".

Matko, oni tak serio. Naprawdę myślą, że to tak wygląda: my robimy film o tym, jak Kardynał Wyszyński na czele husarii gromi bolszewików pod Warną, a Zachód (ale kto konkretnie?) łezkę ociera, na kolana pada i buch nas w mankiet z podzięką.

Ja pierdolę.
To nawet śmieszne nie jest. Zakładam jednak, że to tylko taki przekaz piarowy czysto, że oto my wam załatwimy Toma Cruise'a jako Wyszyńskiego, a na poziomie ministerstwa będą jednak ludzie, którzy ogarniają, jak cała ta kultura wygląda w tzw. prawdziwym życiu.

A w prawdziwym jak wygląda, to można było posłuchać na panelu wydawców na Poprzecznej Fali w Gdańsku chociażby. Siłą napędową są oddolne działania, w większości lokalne. I w tej pozapaństwowej sferze (bo niedofinansowanie państwowych i samorządowych instytucji kultury to temat na inną powieść) się pracuje za darmo albo dokłada do interesu, jak granty nie wypalają. I wszystko się turla jakoś jeszcze prawdopodobnie dzięki działaniu opatrzności. A jak poupadają takie oddolne inicjatywy, to i sto filmów o Żołnierzach Wyklętych nam nie pomoże.
Tymczasem w środowisku coraz więcej rzeczy się robi za pomocą crowdfundingu. No i niby fajnie, ludzie zrzucają się na wydanie książki, książka jest wydana, alleluja. Tyle tylko, że byłoby to sensowne raz na jakiś czas, w przypadkach nagłych, a powoli staje się to normą. I to jest trochę straszne, bo crowdfunding to sposób na ustukanie kasy na wyprawę osiołkiem przez Andy, a nie na podtrzymywanie, uwaga, wielkie słowo, narodowej kultury.Państwo wycofuje się z kolejnej dziedziny życia, zostawiając wydawców, organizatorów imprez etc. z kasą do wysępienia. No i fajno, będziemy wszyscy jak jeden mąż mecenasami prywatnymi, tyle tylko, że jeśli dziesięciu dobrych poetów i pisarzy będzie sępić naraz, a i ze dwa festiwale trzeba będzie wesprzeć, to się wszystko elegancko pójdzie kochać. Bo jeśli chodzi o zbiórki, to rzeczy kulturalne zawsze miały pod górkę, o czym mówił już Radek Wiśniewski, bo wybierając między umierającym człowiekiem a książką zawsze wybierzemy człowieka. I tak w tym miesiącu crowdfundingowa inicjatywa Radka Wiśniewskiego przegrała u mnie z leczeniem Bojczenki. Sory, Radku. W grudniu, ok? No i jak już zostanę tym mecenasem, to takie sory będę wypowiadał częściej. Bo ze strony MKiDN nawet na to sory liczyć  na razie ni ma co.

niedziela, 1 listopada 2015

Michał ,,Wu" Wójcik 1980-2015

Tak jak nie umiałem nic napisać w marcu, kiedy zaburczał telefon i przeczytałem nierealną zupełnie wiadomość, tak nie umiem teraz. Wu. Magu. Cały czas mam poczucie, że zadrwiłby w taki specyficzny dla niego niekaleczący sposób z każdego zdania, jakie bym napisał, jak drwił z każdej formy, każdej gry i zabawy.

Nawet jego pogrzeb wyglądał, jakby go gdzieś stamtąd reżyserował, jakby po raz ostatni grał jakąś konwencją. Całkowite zaćmienie słońca za witrażami katedry. Wyprowadzana w biciu dzwonów trumna mijająca się z roześmianą szkolną wycieczką. Mały kondukt, nad którym widać było tabliczkę z cyfrą 35, imieniem, nazwiskiem, ksywą i dopisanym pod tym wszystkim wyrazem POETA - ni to powołaniem, ni to przyczyną śmierci.

Żegnaj.