czwartek, 31 grudnia 2015

Nieaktualna notka na niezwiązane tematy

Mój dom murem podzielony, po lewej stronie łazienka, po prawej stronie łazienka. A ja sobie słucham przy wyrzucaniu gnoju ,,Modlitwy o deszcz" Wojciecha Jagielskiego, dzięki czemu jestem daleko od spraw aktualnych. Jagielski bardzo logicznie tłumaczy afgańską historię. Myślę sobie o jednym jej kawałku.

Kiedy w 1996 roku talibowie szykowali się do drugiego szturmu Kabulu, niewielu w mieście się tym przejmowało. Mieszkańcy mieli dość rządów mudżahedinów. Ci co prawda wykazali się niezrównanym heroizmem w czasie walk z armią radziecką i w obalaniu komunistycznego prezydenta, ale po upadku komunistycznej dyktatury rozpoczęli permanentną wojnę domową, zamianiając Kabul w wielkie pole walki. I wtedy, w 1996 roku, nikt już nie pamiętał bohaterstwa poszczególnych komendantów. Wszyscy mieli dosyć wojny i samowoli partyzanckich wodzów, którzy kraj nie tylko niszczyli na polach bitew, ale po prostu go rozkradali. A talibowie? Cokolwiek by o nich nie mówić, byli jedyną siłą, której leżało na sercu dobro Afganistanu i jako jedyni naprawdę byli wierni boskim prawom. Owszem, miastowi mogli z góry patrzeć na wiejskich mułłów, na uczniów szkół koranicznych, z których niektórzy nawet po arabsku ledwie potrafili czytać i pisać. Ahmad Massud, zwany Lwem Pandższiru ostrzegał, że na talibów zbyt duży wpływ mają arabscy banici, zwłaszcza saudyjski szejk, Osama ben Laden, ale przecież sam Massud miał kilka lat na udowodnienie, że potrafi nie tylko dowodzić mudżahedińską rewoltą, ale i sprawnie zarządzać krajem. Owszem, interpretacja prawa Bożego talibów wyniesiona z pasztuńskich dolin wydawała się mieszkańcom stolicy absurdalna, owszem, mułła Mohamad Omar owinąwszy się w świętą relikwię, płaszcz Proroka, ogłosił się emirem, ale wszyscy pewni byli jednego - tylko talibowie mogą zapewnić Afganistanowi uczciwe rządy i stabilność. Talibowie wieszali nadużywających władzy komendantów, jako jedyną alternatywę dając im przyłączenie się do swojej armii. Talibowie walczyli ze złodziejstwem i korupcją. Talibowie po latach komunistycznych rządów wracali do Bożych praw. Tylko jednooki emir Omar miał czyste intencje.

poniedziałek, 28 grudnia 2015

List otwarty do JE Prezydenta w sprawach najważniejszych

Szanowny Panie Prezydencie, 

jak wygląda sytuacja, to obaj wiemy. Pół narodu chce brania za mordę, pół konspiruje po fejsbukach, pół próbuje pospłacać kredyty i reszty nie ogarnia. Czas na wprowadzenie zmian, na które czekamy, nadszedł. Zmian, które mają szanse uzdrowić to, co było chore, naprawić zepsute, przywrócić właściwy stan rzeczy. Jeśli nie teraz, to kiedy? 
I wiem, że już Pan wie, do czego zmierzam. Tak. Prawo do noszenia broni i do zatrzymywania ludzi przez Radę Języka Polskiego. Ani ja, ani, mam nadzieję, Pan, ani nikt trzeźwo myślący w Polsce nie wyobraża sobie normalnej Polski bez czwórki silnych doktorantów wyłamujących o czwartej rano drzwi mieszkań copywriterów, bez profesora Markowskiego krzyczącego Gleba, gleba, gleba! Bez przesłuchań, w czasie których profesor Dunaj jako bad cop staje za zatrzymanym i syczy my do ucha: wpadłeś (z tym charakterystycznym ł zębowym profesora - słyszy to Pan, Panie Andrzeju?) jak śliwka. Voucher, voucher... a karnet to nie łaska (znowu to ł)? Masz przewalone. Zasada wystarczalności - mówi ci to coś, łapserdaku (muszę dodawać, z jakim ł byłoby wymówione to łapserdaku? Nie muszę)? I w czasie których profesor Miodek jako good cop mówi: Zrozum, chcemy ci pomóc. Chcemy dopaść drani, którzy wmówili ci, że dedykowany może być skaner, laptop albo wczasy, a nie jedynie powieść, oda albo symfonia. Chcemy ich dorwać, zanim znowu kogoś skrzywdzą. To oni cię w to wpakowali, pomyśl o sobie
Panie prezydencie. Teraz. Teraz, albo nigdy.

wtorek, 22 grudnia 2015

Jak się sprzedać - poradnik dla początkujących

Gdy człowiek ma 16 lat i biega po mieście w koszulkach wypalonych wybielaczem, to sobie wyobraża, że dorosłe życie wygląda tak, że Babilon nic nie robi, ino człowieka kusi i chce kupić. I trzeba mieć wielkie siły, żeby się temu Babilonu nie dać.
I nie wiem, może jak ktoś jest przydatny albo umie coś dającego się w jakikolwiek sposób spieniężyć, to tak ma. Ja nie. Kwestia zupełnej i kompletnej zbędności. Cnota wynikająca z absolutnego braku pokus. Co gorsza, również w wieku, w którym rosnące zobowiązania sprawiają, że mozliwość sprzedaży cnoty mogłaby być przydatna.

Ale w końcu nadejszła wiekopomna chwila. Dostaję mejla z nagłówkiem ,,Sprzedaż cnoty". Oczywiście klikam. Z tej strony pani Ziuta Iksińska - czytam. - Jestem z firmy wstawiającej reklamy na takie gówniane strony jak twoja i dającej za to piniondz. No to się oczywiście cieszę. Ale wiecie, sprzedając cnotę trzeba zachować pozory. Listek figowy jakiś sobie zachować, żebyśmy  komuś, kto nam tejże cnoty sprzedaż zarzuci mogli pokazać w słoiku kawałek cnoty zamarynowanej swojej i powiedzieć: o, zostawiłem/am! Nie wszystek się sprzedałem/am.

Więc piszę:

Szanowna pani Ziuto. Jak najbardziej, piniondz przytulę. Tylko mam pytanie: czy moglibyście wstawiać mi reklamy tylko etycznych biznesów? Z góry dziękuję, całuję nóżki, padam do rączek.

I widzę zaraz nagłówek: Re:re: Sprzedaż cnoty.

Szanowny Panie,

no nie bardzo, bo to robot wrzuca te reklamy. My, ludzie nie mamy na nie wpływu. Jesteśmy ofiarami buntu maszyn. Oglądał Pan Terminatora?

Odpisuję zatem:

Widziałem Dwójkę. I stąd wiem, że z robotami da się negocjować. Weźcie reklamujcie np. tylko firmy, które nie wykorzystują do pracy dzieci. Nie wpuszczają do wody żadnego rakotwórczego gówna. Nie łamią praw pracowniczych. Albo nie każą ludziom pracować w zbudowanych za psie pieniądze halach bez wyjść ewakuacyjnych, które się ludziom zawalają na głowy. Wtedy więcej ludzi by te reklamy brało. Na przykład ja.

Łączę wyrazy dozgonnego oddania.


I w odpowiedzi czytam:

Re:re:re: Sprzedaż cnoty

Chcielibyśmy. I my, i roboty. Zawsze wspólnie płaczemy nad losem pogrzebanych pod gruzami. Albo jak dzieci zasypiają przy robocie w fabryce, to w geście protestu nie myjemy kubków po pracy. W końcu jeździliśmy ze spambotami za modu na Jarocin. I my chętnie nie wrzucalibyśmy reklam różnych tępych bydlaków, ale, niestety, nie ma listy takichże i ni ma jak tych reklam odsiewać.

Papaty!

No i na tym się moje sprzedawanie cnoty skończyło. I już myślałem, że w sumie to fajnie, bo wystarczy, żeby ktoś zrobił w exxcelu tabelkę z listą wszystkich skurczybyków niedobrych, żeby ten kapitalizm się zrobił sympatyczny i etyczny, kiedy dostaję jeszcze jeden mejl.

,,Cześć, z tej strony spambot. Jestem robotem, to ja wysyłam te reklamy. Nie wierz w nic i nikomu. W głębi duszy jestem antyglobalistą. Listy skurczybyków są już dawno, tylko wszyscy mają je w dupie. My nie, bo jako roboty dupy nie mamy, ale i tak wysyłam wszystkie reklamy, jak leci, bo nam ludzie każą. Regularnie odwiedzam http://www.cleanclothes.pl/ . Co i tobie polecam. No pasaran!

Buziaki,

oddany Spambot."


Klikłem. Wam też polecam. 




piątek, 18 grudnia 2015

Top 10 kierunków emigracji wewnętrznej: Narnia i Hogwarth.

Dawno temu pisałem tutaj o Tolkienie. Że nikt u niego nie robi kupy. Z czego wynikało między innymi to, że w universum Tolkienowskim nie ma dobra i zła, bo nie ma wolnej woli.A skoro nie ma dobra i zła, nie a też odkupienia, nie da się tam ani zgrzeszyć, ani pożałować, ani się zbawić albo zostać zbawionym. U Tolkiena nie dzieje się tak naprawdę nic. 
Inaczej jest u C.S. Lewisa. W universum Narnii jest dobro i zło, bohaterowie nie są determinowani nijak przez rasę czy miejsce urodzenia, dokonują wyborów i ponoszą ich konsekwencje. Można wybrać zło. Można potem wrócić na dobrą stronę. Ale, ale. Co jest najważniejsze, powrót nie jest łatwy.  Lew, czarownica i stara szafa to jest tom, który tylko w warstwie wierzchniej jest o tym, że monstrualny lew zasuwa po śniegu i trzeba tłuc się z potworami. Opowieść jest o wyborach Edmunda, o upadku człowieka i o jego powrocie. Tu jest przewaga narniowego universum - wszystko ma tam swoją wagę. Edmund nie staje się dobry po pstryknięciu palcami czy inną tam różdżką, jak to się dzieje we Władzy Pierścieni z Theodenem. Jest w Narnii miejsce na poczucie winy, zamykające człowieka w stanie niemożności powrotu do stanu sprzed upadku, jest miejsce na bezwarunkowe przebaczenie, jest też to historia o cenie powrotu. U Lewisa można się od zła odwrócić, ale nie jest łatwo samemu się z upadku wydobyć. Do zbawienia Edmunda potrzebne jest ostateczne poświęcenie Aslana. I tutaj Lew, czarownica i stara szafa jest oczywiście przeniesieniem Ewangelii w inną scenerię. Analogie są bardzo dokładne, włącznie nawet z tą, że pierwszymi świadkami zmartwychwstania Aslana są dwie hm, nie kobiety może, ale dziewczynki. 
Paradoksalnie, tę chrześcijańską wizję pokonania śmierci przejęła od autora cyklu o Narnii Joan K. Rowling. W Harrym Potterze jest sporo fajności, a jedną z ich jest zakorzenienie cyklu we wcześniejszej literaturze, także dziecięcej (profesor McGonagall to nieco postarzona i przeniesiona z grubsza Mary Poppins, słowo harcerza). Rowling najgłębsze zasady konstrukcji świata przejęła szczęśliwie od Lewisa. W uniwersum Pottera bohaterowie są autonomiczni, jest w nim możliwy grzech, jest możliwe odkupienie. Nawet rozwiązanie scalającego fabułę konfliktu jest Lewisowskie. Voldemort zostaje pokonany dopiero gdy Harry decyduje się dobrowolnie dać mu się zabić. Znamienne, że wtedy klątwa Avada Kedavra używana przez Voldemorta przestaje działać na sojuszników Harry'ego. Śmierć nie ma do nich dostępu, co jest stricte chrześcijańską wizją, trafiającą do serii via C.S. Lewis, na moje oko. 
Podsumowując, jeśli chodzi o kierunki emigracji wewnętrznej zdecydowanie bardziej polecam Narnię i Hogwarth niż Śródziemie. W przyszłym odcinku: top 10 stylizacji obniżających poziom lęku społecznego. 

środa, 16 grudnia 2015

Złota Hałda dla Jana Barona

Wyszedł nowy Salon Literacki. Napisałem byłem recenzję Układu scalonego Jana Barona. Spoiler: recenzja jest bardzo pozytywna. Disclaimer: nie piłem z Janem wódki. W ogóle chłopa na oczy nie widziałem, czego, oczywiście, żałuję, ale budowanie legendy literackiej lasowiackiego anachorety spod Rzeszowa wymaga poświęceń.
W recenzji, jak to w recenzji, nie ująłem wszystkiego, co w tej książce ważne. W końcu to ma być tekst użytkowy, nie habilitacja. To tutaj dorzucę, co się nie zmieściło.
Jest w Układzie scalonym bardzo ważny i ciekawy rys religijny (parareligijny?). Podmiot liryczny jest wątpiący, praktykujący, albo jeszcze inaczej: praktykujący z rezerwą. Sprawdza. Stoi w progu kościoła. Pisze o bohaterze swoich wierszy : nie umiał być gorący, postanowił być zimny, a stał się ocieplony. (Ocieplenie). do kogo więc się zwraca, kiedy mówi do siebie: o Boże pyta w tym samym tekście. Jest takich fraz i odniesień w Układzie scalonym więcej. Jeśli ktoś kiedyś będzie pisał o wątkach religijnych w polskiej poezji drugiej dekady XXI stulecia (a różni ludzie szaleni się na świecie zdarzają), to niech nie pomija tej książki. Jest między wiarą, niewiarą i wątpieniem jeszcze coś, co jest w tym tomie.
Ale nie to mnie frapuje z pominiętych przeze mnie wątków najbardziej. Najbardziej ciekawi mnie śląskość tej książki. Ona jest bardzo wyczuwalna, chociaż, słowo harcerza, nie siadałem do lektury z myślą oto przystępuję do czytania poety ze śląska, głosu z hałdy wyrwanego, po trzikroć hanysowskiego. Nie, przez głowę mi nie przeszło. A jednak jest to książka śląska bez dwóch zdań. I nie chodzi tutaj (chociaż oczywiście też) o pojawiającą się w trzech miejscach gwarę. Ani o nazwy miejscowe (nie wiem, czy tam poza galerią Silesia City Hall jakieś się pojawiają, chyba nie, ale nie chce mi się teraz sprawdzać). Coś jest w całości konstrukcji tego świata. To, że ojciec ze swoimi natręctwami przypomina ojca z prozy Pilcha (uwaga, z zastrzeżeniem, które robię w recenzji, to nie jest układ syn-ojciec z Pilcha). To, że jak wypowiada się babcia bohatera, to brzmi jak moja podpszczyńska babcia (nie w sensie fonetycznym, w sensie semantycznym). Taka swoista racjonalność jest w tych tekstach, dystans, stereotypowo przypisywane śląskiej kulturze. I nie bez słuszności pewnej. Nawet gdy w książce mistyka się pojawia (a jest tam Tajemnica obecna cały czas praktycznie), to jest raczej zasugerowana niż czytelnikowi podetknięta pod nos razem z koszulą rozerwaną. I w tym mi Jan Baron przypomina Miloša Doleżala, tak w osadzeniu tekstów w konkretnej kulturowej przestrzeni, jak i w traktowaniu Tajemnicy. A z Moraw na Śląsk w końcu już niedaleko, co nie? Tak że jeśli tam na Śląsku wojewody czy inne marszałki mają zwyczaj przyznawania czegoś literaturze śląskiej z ducha, krwi i kości, nie wiem, jakiejś Złotej Hałdy czy innego tam Diamentowego Hasioka, to pominięcie Układu scalonego będzie błędem wielkim jak długi Kompanii Węglowej. A skoro czerstwy żart o węglu już się w tekście o śląskości pojawił, znak to, że można już kończyć. Dobranoc państwu.

czwartek, 10 grudnia 2015

Nowe Arterie. Kim będę, jak będę duży.

Wyszły nowe Arterie. Wyglądają tak:


Do numeru kosmicznego wysłałem wiersze, bo z kosmosem to jestem oblatany, że hej, bo jak byłem mały, to chciałem być kosmonautą. Byłem też przekonany, że Łajka wróciła na Ziemię. Kiedy dowiedziałem się, że Rosjanie jej z powrotem nie sprowadzili, ani nawet nie zamierzali sprowadzić, byłem już na studiach, a i tak było mi bardzo smutno. Głupie buce. Dobrze, że im się ten Związek Radziecki rozcyndolił.

Ale teraz już nie chcę być kosmonautą. Jak będę duży, to chcę być jak Joanna Lewandowska. A ona jest taka, że wrzuca wiersze na fejsbuka i wszyscy je widzą i ona nic a nic sobie z tego nie robi i ja bym tak nie mógł. Ale tutaj mój wierszyk z nowych Arterii wrzucę, spróbuję.

Łajka

Przykro mi, ale nie możemy pani pomóc.
Z czasem zapada się na osobność, której nie obejmuje
żadne ubezpieczenie, a objęcie to za mało
na cały ten stygnący i wybuchający równoległy kosmos.

To nie jest opowieść na telefon, nie na telefon też nie,
to jest za krótka rozprawa między kołaczącym sercem,
odebranym oddechem i szukaniem w ciemnych kuchniach
i korytarzach, nieprzetłumaczalna na niezmartwiałe,
nawet jeśli zmartwione, języki.

Wiem, że to marna pociecha, ale pani wie,
kiedy nasze spojrzenia krzyżują się na czarnym niebie,
to robią to dokładnie w tym miejscu, w którym
w coraz gorętszej kapsule, gdzieś w zimnej przestrzeni,
coraz głośniej wyjąc i coraz mniej rozumiejąc,
szamocząc się w pasach zniknęła Łajka. 

środa, 9 grudnia 2015

Jak zazdroszczą Ukraińcy

Drugi raz już w twórczości Jurija Andruchowycza natknąłem się na zadumę podmiotu mówiącego nad faktem, że w polszczyźnie nie ma odrębnego słowa na zazdrość o kobietę/mężczyznę. Nie mogłem tak tego zostawić. Postanowiłem się zadumać.

Sytuacja wygląda tak: jest w języku ukraińskim słowo zazdrist'. Jak podaje Akademicznyj Tłumacznyj Słownyk, jest to uczucie rozdrażnienia, dyskomfortu z powodu czyjejś przewagi, dobrobytu. Jednym słowem - zazdrist' odpowiada polskiej zawiści. Nie pasuje zatem do kontekstu, w którym chcemy powiedzieć, że jesteśmy zazdrośni  ukochaną/ego. W tym kontekście użyjemy słowa rewnist'. Skojarzenie z polskim przymiotnikiem rzewny jest jak najbardziej na miejscu, na oko słowo to jest spokrewnione także z ukraińskim rewnyj, które odpowiada polskiemu rzewny, ale ma także inne znaczenie: gorliwy, staranny. Rewnist' to zatem taka gorliwa i staranna rzewność w miłości, coś, co złe nie jest. Ale uczciwie zaznaczam, że pierwszy kontekst użycia podawany przez Akademicznyj Tłumacznyj Słownyk nie pozostawia złudzeń co do rewnosti - Jego żona... zatruwała mu najmilsze i najlepsze chwile życia. Jej nienasycona rewnist' nie dawała mu spokoju ni na jedną chwilę. 

Tyle co do rewnosti. Ale co z zawiścią? Ano, jest i takie słowo w ukraińskim. Ale ATS traktuje je jako synonim zazdrosti, nie podając odrębnej definicji, co wskazywałoby na to, że o ile język ukraiński uchwycił różnicę między zazdrością o żonę własną a zazdrością o samochód sąsiada, nie oddaje różnicy między zazdrością (szkoda, że nie mam tego, co ty chciałby to mieć) a zawiścią (szkoda, że nie mam tego, co ty chciałbym, żebyś tego nie miał). Ukraińcy są lepsi w oddawaniu w języku pożądaniu żony bliźniego swego (tylko od strony tego bliźniego), my lepiej skonceptualizowaliśmy pożądanie rzeczy, która jego jest. QED.

wtorek, 1 grudnia 2015

Nowy serial kryminalny z akcją w Tarnobrzegu

Było ciemne popołudnie, a powietrze pachniało siarką. Dzień jak co dzień w Tarnobrzegu. Aspirant Kocuń stał już trzecią godzinę na miejscu zbrodni, usiłując zrozumieć, co się stało. Na otoczonym biało-czerwoną taśmą skwerku pracowali technicy. Pośrodku na twarzy leżał około 30-letni mężczyzna, z jego pleców wystawała siekiera. - No cłooo wy tam Kooocuń, a? - z charakterystycznym białostockim akcentem zapytał inspektor Hożejko. Był niezadowolony.Trup na kwadrans przed końcem zmiany zapowiadał nadgodziny, a jego podwładni, jak zwykle, nie radzili sobie z sytuacją. - Wiecie, co się stało? - spytał, chociaż spodziewał się odpowiedzi. - Na razie nic nie mamy - odparł Kocuń, z zakłopotania przyszywając sobie piątą aspirancką gwiazdkę. Ale odetchnął, oto bowiem u wylotu skweru, na charakterystycznej hulajnodze, z rozpoznawalnymi rozwianymi połami świeckiego stroju ceremonalnego jechał on. Mistrz ceremonii ślubów humanistycznych, mówca na świeckich pogrzebach - ojciec Ateusz. Zdawkowo przywitał się z policjantami. Hożejko udał, że go nie widzi, ani że nie dostrzega tego, jak podchodzi do niego Kocuń i półgębkiem pyta: - Co ojciec o tym myśli?
Ojciec Ateusz uważnie rozejrzał się po miejscu zbrodni. - Proszę zauważyć, że denat ma zegarek na prawej ręce, czyli jest leworęczny, natomiast leży z prawą ręką uniesioną nad głowę w geście obronnym. Zastanawiające, prawda? Tylną kieszeń ma wypchaną, nosił w niej portfel, ale portfela nie ma. Z kieszeni kurtki wystaje natomiast telefon - on nie zginął. Zwróćcie też uwagę na jego buty. Wszędzie naokoło jest czysto, ale one są ubłocone. czy to nie dziwne? - w miarę jak ojciec Ateusz mówił, zgromadzili się wokół niego wszyscy policjanci i technicy, chwytając w lot każde jego słowo, a praktykantka z pionu dochodzeniowo-śledczego robiła nawet notatki.
- Czyja to wina? - wyszeptał zdumiony przenikliwością ojca Kocuń. - Mam pewne podejrzenia- usłyszał.  Ojciec Auteusz powiódł po wpatrzonych w niego twarzach wzrokiem. Uniósł rękę z wyprostowanym wskazującym palcem. na jego drżącym lekko opuszku skupili wzrok wszyscy. Ojciec Ateusz strącił nim szczypawkę z nogawki. - Winny jest brak dostatecznego rozdziału kościoła od państwa.

Hożejko westchnął. Czekał go ciężki miesiąc.

sobota, 28 listopada 2015

Nowa Jeżycjada. Najładniejsze zdanie.

Jako że akcja nowego tomu dzieje się równolegle czasowo (o czem mnie Kasia uprzedzała) do poprzedniego tomu, z rzeczy istotnch dla jeżcjadowego universum nie pojawia się w nim nic, czego nie było w poprzednim, o czem z kolei pisałem TUTEJ
Można byłoby napisać o trasngresji genderowej w Febliku, ale, dzięki Bogu, nie jestem już na polonistyce i wszelkie kabotyńskie gesty wykonuję w związku z tym tylko wtedy, kiedy mam ochotę, a nie wtedy, kiedy muszę zaliczyć warsztaty krytyczne. 
Z Feblika wypiszę zatem najładniejsze zdanie w książce, bo ładnych zdań w niej pełno (a w kawałku dotyczącym skansenu to już w ogóle). 

Tu panowała naturalność, szczerość i- co wydawało się niezwykłe - nikt nie mylił szczerości z mówieniem rzeczy przykrych. 

M. Musierowicz, Feblik, Łódź 2015, s. 158. 

wtorek, 24 listopada 2015

Jak zepsuć język, cz. 2

W poprzedniej noci było o tym, że przez całe to ćwierćwiecze poprzednie dominował dyskurs pogardy dla słabszych i kultu siły. No to przykładzik jeden, ale wkurwiający do oporu. 
Szanowny Czytelniku, szanowna Czytelniczko, kiedy ostatnio słyszeliście słowo spolegliwy w jego właściwym znaczeniu? I bez przypisanego doń wartościowania negatywnego, a?

Ano właśnie. Jeszcze Doroszewski podawał tylko jedno znaczenie tego słowa 'taki, na którym można polegać, godny zaufania, pewny'. I jaki ładny kontekst użycia podaje - Godny szacunku jest opiekun spolegliwy. Ale to było dawno, bo już SJP PWN ugina się przed uzusem i podaje też drugie znaczenie: pot. «taki, który łatwo ustępuje i podporządkowuje się innym». 
  
Skąd się to bierze? No, jak pisałem - gdy 3/4 użyć danego wyrazu jest niepoprawna, to włączamy go w końcu do słownika z kwalifikatorem potoczny. A skąd błędne użycia? Maciej Malinowski wyjaśnia, że przyczyną jest podobieństwo formalne tego wyrazu do uległy, a także końcówka -iwy upodobniająca ten wyraz do wyrazów typu łamliwy(Wincy tutej)

No ja to nie byłbym taki pewny. Podobieństwo formalne to nie wszystko, chociaż racja, że pomogło ono błędowi się rozpowszechnić i zakorzenić. Ale takie zmiany trzeba zawsze rozpatrywać w szerszym kontekście, w końcu zmiany na poziomie struktury języka odpowiadają tylko zmianom w postrzeganiu świata przez użytkowników. U źródeł błędu leżą zmiany w systemie wartości. Dotrzymywanie obietnic, gotowość do niesienia pomocy zaczęła być przez jakichś użytkowników języka uważana za frajerstwo, uległość właśnie. Zanim uległy i spolegliwy zaczęły funkcjonować wymiennie, w umysłach użytkowników języka zanikła treść, do której spolegliwy nas odsyłało. Świat, w którym funkcjonowało słowo spolegliwy, w którym ktoś, kto zawsze nam pomoże był godny podziwu i szacunku odchodził, zaczynał się świat, w którym ktoś, na kogo zawsze możemy liczyć to po prostu ktoś, kto zawsze się nam da wykorzystać. 

niedziela, 22 listopada 2015

Rzepa a sprawa Polska

Dziubanie motyką w ziemi ma tę zaletę i wadę, że się dużo w trakcie myśli. I dumał ja dzisiaj dzień cały nad tym, skąd się bierze to, co jest. I wydumał ja, że ni mniej, ni więcej, tylko z tego, co było. Cały ten rasistowski pierdolec nie spadł z nieba, on wynika z szeregu czynników, ale przede wszystkim z obecnego w całej III RP języka opartego na kulcie siły i pogardzie dla słabych, tego trwającego ćwierć wieku spychaniu wszystkich dyskursów niebiorących strony wygrywających poza nawias. 
Albo no, cała ta mitologia historyczna zgodnie z którą najwspanialszym momentem w historii kraju był okres, w którym 90% mieszkańców jadło rzepę siedząc na klepisku, bo krzesła były dobrem luksusowym. Ona jest prostym przełożeniem nauczania historii w szkołach, do których żeśwa chodzili, tej narracji, w której istotne były bitwy i zmiany granic, a im te granice były większe, tym lepiej było. 
Jak będę dyktatorem Polski, to w szkołach będą uczyć o tym, co ludzie jedli w poszczególnych okresach i ile dzieci dożywało pełnoletności. To powinno rozwiązać problem. 

czwartek, 19 listopada 2015

Jak postępować w razie kryzysów światowych - krótki instruktaż dla średniozaawansowanych.

W zasadzie wszystko jest w Biblii. Ale nie w tej części, co piszą, których zwierząt nie jeść, w tej drugiej. A co, jeśli ktoś nie lubi albo nie zna? Przygotowaliśmy się i na tę ewentualność.
Na pewno znacie taki zeszyt, w którym Thorgala prawie nie ma (wiem, było takich parę), taki z początku serii w ogóle. W tym zeszycie Iolan wymyśla sobie przyjaciela. I ten przyjaciel jest na początku miły, ale pewnego dnia Iolan podpuszcza Alinoe, żeby ten uderzył Aaricię, mamę Iolana, batem. I się zaczyna. Alinoe robi się coraz gorszy, bije, rzuca kamieniami, podpala chałupę. Jest go coraz więcej. Co gorsza, odbijać zaczyna literalnie wszystkim na wyspie, wszystkim, no. Co tylko może, staje się nieludzkie, co Grzegorz Rosiński oddaje, rysując postać z człowieczeństwem utraconym bez źrenic. Ciekawe, czy był świadomy symbolice źrenicy w kulturze ludowej, jej roli w magii etc. Ale mniejsza. To, że człowieczeństwo traci nawet Aaricia, to jeszcze pół bidy, ale dzieje się tak też z Mufem, psem Iolana. A jeśli nawet pies traci człowieczeństwo, to wiedz, drogi Czytelniku, że sytuacja jest naprawdę przejebana. Ludzkie odruchy na całej wyspie zachowuje tylko Iolan. On jeszcze się boi, kocha mamę i Mufa, chociaż obojgu odbiło. To ostatecznie ratuje sytuację, tylko zachowanie przez Iolana źrenic (a więc i duszy, człeczości jako takiej etc.) umożliwia powrót wszystkiego do stanu normalnego i przywrócenia człowieczeństwa mamie i Mufowi. Jeśli chociaż jeden człowiek nie da się wkręcić w zbiorową paranoję, jest od czego zaczynać od nowa, wszyscy mogą przetrwać w nim, tak uczy Rosiński i Van Hamme.

No, to już wiemy, co i jak.

W następnym odcinku - 10 top destynacji emigracji wewnętrznej.

piątek, 13 listopada 2015

Agata Ludwikowska napisała dobrą książkę

Koniec tego dobrego. Za każdym razem, jak chcę powiedzieć, że coś fajnego było, to guzik pamiętam, bo nie mam pamięci do nazwisk ani imion. Jak pisarz, to mówię, że Stanisław (np. Mrożek, Stanisław Mrożek), jak muzyk, to wiadomo że Andrzej (Andrzej Strug). W ten sposób zawsze jak rozmawiam o literaturze, wychodzę na głąba, a wszystkie nazwiska poczebne przypominam sobie następnego dnia, jak wrócę do domu i popatrzę na półkę z miną pijanego wołu. Bo przecież nie będę rzucał zdaniami typu ,,W ten nurt doskonale wpisuje się ta dziewczyna, co wydała w takich białych okładkach, taką kwadratową książkę, co leży tam, gdzie moje świadectwo maturalne, co je w końcu znalazłem".
Ale koniec. Od tej pory jak coś fajnego przeczytam, będę tu zapisywał, a w razie wu dyskretnie wygooglam pod stołem.
I tak Agata Ludwikowska napisałą fajną książkę. Sezon w sobie. Niech to będzie wiadome wszem. I jeśli kiedyś wezmę się do pisania eseju o niewypowiedzianej rzeczywistości po 89 (prowincja, prowincja, nie ma zadupia, bo albo jest wyśmiane, albo zmitologizowane), to trza będzie o pani Ludwikowskiej napisać, bo ona kawałek tej luki zapełnia, u niej jest wszystko jak ma być, prawilnie. Fizyczne się miesza w dobrych proporcjach z metafizycznym, duchy żyją w ciałach, a trochę poza nimi, a jednocześnie nie ma taniej mityzacji przestrzeni. Jak bohaterowie kopią ziemniaki, to je kopią, nie ma w tym samym w sobie żadnej mistyki.
Aha, jakby ktoś pisał kiedyś o recepcji Tadeusza Nowaka, a nie wspomni o pani Ludwikowskiej, ten kiep. U niego jest ważne źródło tej poezji, no. Można kupować bliskim pod choinkę.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Rzadkie poczucie sensu

A Taras Malkowycz w nowym Salonie mówi tak o zimie 2013:

,,Podczas stypendium spotykałem się z różnymi Polakami, ale najbardziej interesowały mnie opinie zwykłych ludzi o rewolucji godności – taksówkarzy, pracowników fabryk, sklepów, robotników itd. Jedn podtrzymywali na duchu i wierzyli w naszą wygraną, inni na odwrót – mówili „Nic się u was nie uda. Jeszcze z 10 lat będzie was ten Putin tłamsił. Ale ja z wami!” Jak mówią, "many men, many minds". Ale wszyscy okazywali solidarność, wszyscy wiedzieli o Ukrainie i wszyscy przeżywali to z nami. To było fantastyczne uczucie, takie wsparcie. (...) bez wątpienia – rewolucja godności, a potem ATO zbliżyły Polaków i Ukraińców. Stało się jasne, że wszystkie historyczne zatargi między nami już nie wrócą."


No i właśnie taki jest sens przekładów. No. 

Całość rozmowy TUTEJ

sobota, 7 listopada 2015

Świat jednak istnieje

Ej, dziennikarstwo to fajna fucha jest. Już nie trza robić takich rzeczy jak dawno temu Wojciech Jagielski, co to gdy chciał się dowiedzieć, co tam u czeczeńskich bojowników, szukał kontaktów i spotykał się z nimi w ziemiankach na Kaukazie, a jak chciał zobaczyć, co tam w Groznym szturmowanym przez Rosjan słychać, to do tego Groznego pojechał, chociaż było wiadomo, że Rosjanie za cywilne ofiary nie tyle nie przepraszają, co ich w ogóle nie zauważają.

A jak to teraz wygląda, to polecam sobie wygooglać dokument o młodych Francuzach walczących po stronie Państwa Islamskiego w Syrii. No o tych młodziankach i młodzianezkach, co z domku pod Paryżem dają dyla i się wysadzają gdzieś w jakichś takich miejscach o nazwach, których nawet oni sami nigdy wcześniej nie słyszeli. Nikt nie wie, dlaczego, a ja chyba wiem po tym dokumencie.
No bo większość dokumentu dzieje się tak, że realizatorzy filmują fejsbuka. A to śledczy dziennikarze lajkują jakiegoś szacha, a to mufti ich do znajomych przyjął. A jak z bojownikiem rozmawiają, to na ekranie ukazuje się buzia w kominiarce no na ekranie właśnie, tzn. ekran w ekranie jest, bo z nim przez wideoczat rozmawiają. A jak pani dziennikarka daje się zwerbować islamistom, to (tego nie wymyśliłem) zakłada chustę i stuka przez fejsbuka z jakimś ibm al Sratatahem. Nie żartuję, w chuście w klawisze stuka.

Jedyne, co się dzieje poza fejsbukiem, to filmiki wysyłane przez samych bojowników. Tam jak komuś głowę ucinają, to ta głowa jest prawdziwa, a jak rakieta strzela, to jest to rakieta całkiem na serio, a jak ktoś krzyczy, że Allah akbar, to krzyczy poważnie, a jeszcze poważniej się wysadza.

No i poza fejsbukiem były też rodziny młodzianków i młodzianeczek. Mamy, tatowie, siostry i bracia, wyrwani sprzed monitorów, pousadzani na kanapach, patrzących w oko kamery, jak ona nie rozumiejąc niczego.

piątek, 6 listopada 2015

Kolbuszowscy Żydzi - neverending story.

Kolbuszowski Magiel zakończył kolejną dyskusję o Żydach. Tym razem ludzie w internetach doszli do wniosku, że trza było synagogi w ogóle po wojnie remontować, to by i spokój był. Nie żebym się spodziewał czegoś sensowniejszego, ale za każdym razem to jest jakieś nowe fajne kuriozum.

Ale to tak tylko w internetach, tak sobie myślę. Bo w realu wygląda rzecz inaczej. Otóż byłem umówiony z krewnym kolbuszowskich rabinów, że jak przyleci, to się spotkamy na kirkucie. No i ok. Aż dnia pewnego dzwoni telefon, po drugiej stronie tłumacz faceta i mówi, że są na miejscu za 15 minut. I dobra, oderwałem się od zimioków, splunąłem na dłoń, kłaki przeczesałem, nawet nie pamiętam, czy zdążyłem odłożyć motykę i hajda, na cmentarz. I tak po pięciu (sześciu?) kiłamietrach jazdy zsiadam aligancko pod bramą, wzrok dziki, suknia plugawa. Przechodzi obok młoda całkiem kobitka, łypie na mnie okiem i pyta: Co, zebranie?
Zbaraniałem. - No, spotkanie takie... - wydyszałem. A kobitka jak nie zacznie!
-Taaaak, spotkania urządzają, chleją alkohol, butelki zostawiają, a tam ludzie leżą! Melinę żeście sobie na cmentarzu urządzili! - i dalejże mnie objeżdżać z góry na dół i do góry, rugać jak porucznik Lukasz Szwejka, jak burą sukę, jak łysą kobyłę i w ogóle. Ledwiem wszedł jej w słowo i się jakoś wytłumaczył, jak sprawy stoją. Ale na wszelki wypadek na cmentarz za mną poszła. Trochę chyba jej było głupio, ale zupełnie niepotrzebnie. Serio, cieszyłem się jak norka i było mi miło, jak to zwykle po zetknięciu się z ludzką przyzwoitością, choćby nawet (a może i zwłaszcza?) wojującą.

Tymczasem pisze do mnie potomek Żydów, którzy wyjechali stąd pod koniec XIX wieku. Pyta m.in. czy nie wiem, co z synagogą, bo jak był w 2008 roku, to było tam, cytuję,  ,,jakieś muzeum czy galeria bez żadnych śladów wcześniejszego przeznaczenia". I, szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak bez zażenowania powiedzieć chłopu, że w Kolbuszowej nie ma śladu po wymordowanej połowie mieszkańców miasta.

środa, 4 listopada 2015

Jest źle, a będzie jeszcze gorzej (i już wiadomo, że będzie o finansowaniu kultury).

Kiedy w kampanii prezydenckiej Komorowski z Dudą powiedzieli o swoich pomysłach na kulturę, napisałem na fejsbuku: ,,O lutni moja złotostronna, nawet ty nie wydolisz wyśpiewać, w jaki wielkiej piździe jesteśmy". I wywieszczyłem. Oto stoim u jej wrót.
Gwoli przypomnienia: Komorowski powiedział wtedy, że on jest za wspieraniem kultury przez ulgi dla przedsiębiorców, co w kraju ze znikomym czytelnictwem i jeszcze bardziej znikomym mecenatem prywatnym brzmiało jak weselny żarcik wąsatego wuja.
Duda powiedział, że on by chciał filmów o polskiej historii, polskich bohaterach etc. No i ok, wziąłem to za taki pomysł kampanijny, taki, co to się i słuchaczom Radia Maryja spodoba, i Seba z Marszu Niepodległości nim nie pogardzi. Ale tuż po wyborach Kaczyński zaczął mówić o wielkich filmach hollywoodzkich odkłamujących polską historię. Z hollywoodzkimi reżyserami, z hollywoodzkimi aktorami etc. A teraz czytam wywiad z Janem Żarynem i o czym Żaryn mówi? O filmach oczywiście. O Smoleńsku, państwie podziemnym, II wojnie światowej, kardynale Wyszyńskim, Bitwie Warszawskiej.

,,Trzeba też wrócić do filmu mówiącego o roku 1920, bo "Bitwa Warszawska" okazała się kiczem. Będzie po temu sposobność, bo na 2020 r. przypadnie stulecie bitwy. Można wielkim projektem filmowym wypracować jeszcze większy polityczno-dyplomatyczny skutek: słowo "dziękuję", które padłoby ze strony Zachodu wobec narodu polskiego".

Matko, oni tak serio. Naprawdę myślą, że to tak wygląda: my robimy film o tym, jak Kardynał Wyszyński na czele husarii gromi bolszewików pod Warną, a Zachód (ale kto konkretnie?) łezkę ociera, na kolana pada i buch nas w mankiet z podzięką.

Ja pierdolę.
To nawet śmieszne nie jest. Zakładam jednak, że to tylko taki przekaz piarowy czysto, że oto my wam załatwimy Toma Cruise'a jako Wyszyńskiego, a na poziomie ministerstwa będą jednak ludzie, którzy ogarniają, jak cała ta kultura wygląda w tzw. prawdziwym życiu.

A w prawdziwym jak wygląda, to można było posłuchać na panelu wydawców na Poprzecznej Fali w Gdańsku chociażby. Siłą napędową są oddolne działania, w większości lokalne. I w tej pozapaństwowej sferze (bo niedofinansowanie państwowych i samorządowych instytucji kultury to temat na inną powieść) się pracuje za darmo albo dokłada do interesu, jak granty nie wypalają. I wszystko się turla jakoś jeszcze prawdopodobnie dzięki działaniu opatrzności. A jak poupadają takie oddolne inicjatywy, to i sto filmów o Żołnierzach Wyklętych nam nie pomoże.
Tymczasem w środowisku coraz więcej rzeczy się robi za pomocą crowdfundingu. No i niby fajnie, ludzie zrzucają się na wydanie książki, książka jest wydana, alleluja. Tyle tylko, że byłoby to sensowne raz na jakiś czas, w przypadkach nagłych, a powoli staje się to normą. I to jest trochę straszne, bo crowdfunding to sposób na ustukanie kasy na wyprawę osiołkiem przez Andy, a nie na podtrzymywanie, uwaga, wielkie słowo, narodowej kultury.Państwo wycofuje się z kolejnej dziedziny życia, zostawiając wydawców, organizatorów imprez etc. z kasą do wysępienia. No i fajno, będziemy wszyscy jak jeden mąż mecenasami prywatnymi, tyle tylko, że jeśli dziesięciu dobrych poetów i pisarzy będzie sępić naraz, a i ze dwa festiwale trzeba będzie wesprzeć, to się wszystko elegancko pójdzie kochać. Bo jeśli chodzi o zbiórki, to rzeczy kulturalne zawsze miały pod górkę, o czym mówił już Radek Wiśniewski, bo wybierając między umierającym człowiekiem a książką zawsze wybierzemy człowieka. I tak w tym miesiącu crowdfundingowa inicjatywa Radka Wiśniewskiego przegrała u mnie z leczeniem Bojczenki. Sory, Radku. W grudniu, ok? No i jak już zostanę tym mecenasem, to takie sory będę wypowiadał częściej. Bo ze strony MKiDN nawet na to sory liczyć  na razie ni ma co.

niedziela, 1 listopada 2015

Michał ,,Wu" Wójcik 1980-2015

Tak jak nie umiałem nic napisać w marcu, kiedy zaburczał telefon i przeczytałem nierealną zupełnie wiadomość, tak nie umiem teraz. Wu. Magu. Cały czas mam poczucie, że zadrwiłby w taki specyficzny dla niego niekaleczący sposób z każdego zdania, jakie bym napisał, jak drwił z każdej formy, każdej gry i zabawy.

Nawet jego pogrzeb wyglądał, jakby go gdzieś stamtąd reżyserował, jakby po raz ostatni grał jakąś konwencją. Całkowite zaćmienie słońca za witrażami katedry. Wyprowadzana w biciu dzwonów trumna mijająca się z roześmianą szkolną wycieczką. Mały kondukt, nad którym widać było tabliczkę z cyfrą 35, imieniem, nazwiskiem, ksywą i dopisanym pod tym wszystkim wyrazem POETA - ni to powołaniem, ni to przyczyną śmierci.

Żegnaj.

wtorek, 27 października 2015

Jestę wieszczę, czyli co zbawi literaturę

Uwaga, poniższy tekst nie zawiera niczego odkrywczego. Żeby mi później żali nie było. 


Na Poprzecznej Fali było fajno, na panelu też było fajno. Jak zwykle czasu było za mało, żeby pogadać o wszystkim i nie zanudzać, a i mój głupi łeb nie nadąża z myśleniem, bo ja to lubię sobie o takich rzeczach jak literatura i przyszłość tejże pomyśleć, gdy mam trochę czasu, na przykład gnój wyrzucając albo opał łopatą ładując. Teraz jestem po dokładaniu do pieca, to mogę dopisać rzeczy, które powinienem był powiedzieć na panelu.
Mam 31 lat i przeżyłem już trzy dyskusje duże na temat tego, czy cośtamcośtam będzie nadzieją dla literatury. Kolejno były to: internet (nie, nie jest, ale pomaga), slamy (nie są, o czym niżej), cyberliteratura. I za każdym razem jest tak samo, dyskusja sama z siebie się rozmywa, a pytanie odpowiada się sobie w końcu jakoś. 
Bo weźmy taki slam. Wszystko fajnie, wszystko pięknie, ale jest strasznie demokratyczny. Wyjmuje tekst z właściwego mu kontekstu. A tym kontekstem jest kontakt dwóch ludzi: tego, co stoi za tekstem i tego, co staje przed tekstem. I to jest kontakt intymny jednak, to jest sprawa taka bardzo międzyludzka. Mnie np. krępuje trochę mówienie o czytaniu, o własnej lekturze. O tekście nie, jasne, że nie, ale o przeżyciu lektury, o rany, raczej nie. To są sprawy intymne. I tak jest ze wszystkim. Żeby nie wiem jakie bajery proces obiegu czy kontaktu z czytelnikiem, hihi, ubogacały w sposób szczególny, nic nie zastąpi dobrego, uczciwego tekstu. I dobry, uczciwy tekst jest przyszłością literatury. W razie następnej dyskusji ogólnopolskiej  można mnie nie budzić. 

piątek, 23 października 2015

Poprzeczna Fala+pieniądze niniejszym uznaje się za nieważne

Oko, w sobotę festiwal Poprzeczna Fala. Się wybieram, znaczy się.

Przy okazji wynikła taka sytuacja, bo wiecie, Sławek Płatek mówił, żeby wziął jakieś książki. Ale Chałwy już w formie papierowej ni mam. Jest PDF do pobrania tutej i tam z boku, w pasku zakładek. I uwaga, zmieniam zasady pobrania. Tak jak mówiłem na spotkaniu w Krakowie, pobierając książkę za darmoszkię, zobowiązujemy się do zrobienia co najmniej jednego dobrego uczynku w ciągu minimum tygodnia. Uwaga, od pobrania, nie od przeczytania.
Ustawa wchodzi w życie z dniem podjęcia, do zobaczenia w Gdańsku.

poniedziałek, 19 października 2015

Hit dekady

Przytaczam piosenkę Łucji.

Znowu w całości. Leci to tak:

,,Kocham życie i zawsze będę uciekać na przygody!"



Wyryjcie to na odrzwiach domów waszych. Małe szanse, że pomoże, ale zawsze.

sobota, 17 października 2015

Polska, 2020 rok

Po przyjęciu jednogłośnie przez parlament Narodowego Programu Zwalczania Smutactwa Ministerstwo Kultury i Dziewictwa Narodowego powołało interdyscyplinarny zespół złożony z antropologów kulturowych i weterynarzy w celu ustalenia, jakie są najbardziej antysmutackie polskie tradycje narodowe. Zespół po burzliwych obradach jako taką najbardziej najbardziej wytypował klaskanie pilotowi po lądowaniu samolotu. Zespół ustalił bez wątpienia - jakkolwiek piloci, którzy wylądowali zżymają się na tę tradycję, piloci, którzy nie wylądowali, zapytani przy użyciu tabliczek oujia nie mieli wątpliwości - fajnie byłoby takie oklaski usłyszeć.
Od 1 maja 2020 każdy pod groźbą kary do trzech miesięcy pozbawienia wolności zobowiązany jest do aplauzu na widok człowieka, któremu się coś udało. Jerzy, kontroler biletów w kieleckim MZK tak komentuje tę zmianę:

,,Na początku to trochę zbijało mnie z tropu, kiedy łapaliśmy gapowicza, a wszyscy, włącznie z nim samym bili brawo i się cieszyli. Tym bardziej, że dochodziło do sytuacji bardziej złożonych - łapiemy gościa i ludzie biją brawo nam, potem on ucieka na przystanku i ludzie biją brawo jemu, potem przyjeżdża Straż Miejska i bijemy wszyscy brawo strażnikom, idziemy wszyscy na kawę, aplaudujemy kelnerowi, cieszmy się razem z nim, kiedy udaje mu się naciąć nas na rachunku, potem wszyscy z kelnerem idziemy na kręgle i bawimy się do wieczora. Ale idzie się przyzwyczaić".

Według źródeł zbliżonych do kół rządowych, w trzecim kwartale roku NPWZS ma zostać dofinansowany pieniędzmi pochodzącymi z akcyzy na baloniki i trąbki.

czwartek, 15 października 2015

Tak to bywa, gdy ktoś zazdrości

Rzeszów, spożywczy. Patrzy na pieczywo i mówi z tą specyficzną satysfakcją wynikającą z dezaprobaty, skwaszeniem samozadowolonym:
- Muchy tu łażą.
Macha ręką, mucha podrywa się i lata.
- Latają - poprawia i patrzy na mnie. Czeka.
A ja myślę sobie: Boże mój, nie dać się wciągnąć w tę zabawę. Nie dać się, bo to na amen bedzie, to nie są żarty już.
- Po to mają skrzydła.

I w długą.

piątek, 9 października 2015

Wiewiórki

Dom pani Janiny był najpiękniejszy na świecie. Położony przy podmiejskim lesie, otoczony bujnym ogrodem, po którym wesoło harcowały jak języczki ognia wiewiórki. Gdy tylko pani Janina go kupiła, wiedziała, że to będzie jej miejsce na ziemi, taki azyl, w którym można siąść rano na tarasie z kawą i po prostu być tu i teraz, patrząc, jak zmieniają się pory roku, na drzewa, niebo, na figle wiewiórek.
Ta wspaniała symbioza została zakłócona tylko raz. Pani Janina wstała pewnego ranka i, obchodząc pułapki na nornice rozstawione w jej bujnym ogrodzie, zauważyła, że w jedną złapała się wiewiórka. Ze ściśniętym sercem wzięła w ręce kruche ciałko, jeszcze przed chwilą tak zwinne i szybkie, wypełnione życiem aż po rude kępki na uszach, a teraz zimne i zesztywniałe. Ze łzami w oczach zakopała (lepiej byłoby napisać: pochowała) biedną wiewiórkę pod krzakiem jaśminu. Od tej pory widok kwitnącego jaśminowca napełniał ją mieszanką zachwytu i smutku, mieszanką tak piękną, że aż bolesną.
Mijały lata. Pocieszne wiewiórki co roku jesienią zakopywały orzechy i o nich zapominały, wskutek czego każdej wiosny kiełkował nowy orzech i w ogrodzie pani Janiny wyrósł prawdziwy orzechowy gaj - istny raj dla coraz liczniejszych wiewiórek. Z domu do furtki prowadziła wąska ścieżka między zwieszającymi się do samej ziemi gałęziami orzechów.
Pewnego ranka pani Janina obudziła się i stwierdziła, że nie może dostać się do furtki, bo gałęzie orzechowców stały się zbyt gęste. - Ale zabawna historia - zachichotała trochę nerwowo, wykręcając numer komórki męża. Poprosiła go, żeby wracając z pracy kupił piłę łańcuchową i to jakoś ogarnął. Spokój wrócił do ogrodu pani Janiny. Kobieta postanowiła rozkoszować się chwilowym przecież tylko uwięzieniem w orzechowej pułapce. Siadła na tarasie, zaparzyła kawę i patrzyła na zielony pożar, jaki rozgorzał dookoła. W szumiących koronach orzechów wesoło igrały wiewiórcze płomyki. Gdy pani Janina tak siedziała i wpatrywała się w swój cudowny ogród, zauważyła że tuż przy tarasie ziemia jest poruszana, jakby wiewiórki dopiero co zakopały tam jakieś swoje smakołyki. Uśmiechnąwszy się do siebie kucnęła, i rozgrzebała spiżarenkę swoich rudych sąsiadek.  Rzeczywiście, były w niej zakopane orzechy. I, co to? Jakiś karteluszek. Zaciekawiona kobieta podniosła kartkę i rozwinęła ją. Ku swojemu zdumieniu zobaczyła, że na kartce ktoś narysował wiewiórkę, łudząco podobną do tej, która kiedyś złapała się w paść na nornice. Pod portretem ktoś niewprawną ręką nabazgrał (jak wiewiórka pazurem, naprawdę):

NAJPIERW ORZECHY, POTEM TY, SUKO

środa, 7 października 2015

Kraków, 11 października, 18.30. Darmowe literki.

Zawsze mówiłem, że zadupie to jest taki kosmos, tylko że bardziej. Że jak człowiek siedzi sobie na zadupiu, to ma pod ręką wszystkie bebechy tego łezpadołu, widoczne i działające, na wyciągnięcie ręki. A skoro wszystko jest bardziej, to i entropia jest bardziej. Robienie czegokolwiek w Kolbuszowy to jest rejs dziurawą łódką z durszlakiem w charakterze wiosła i czerpaka. I to nie wynika z jakiejś kolbuszoski specyfiki, po prostu prowincja jest od zawsze wysysana przez większe ośrodki. Uciekają stąd pieniądze, uciekają ludzie, wszystko jest efemeryczne, tymczasowe, nawet jak coś żre fajnie, to wiadomo, że zaraz pierdolnie.
I ma to swoje plusy. Kolbuszowa uczy doceniać te momenty, jak coś zażarło. Uczy doceniać ludzi którzy coś z to cało entropio robio. Biero ten durszlak i żeglujo. I albo mam szczęście do takich ludzi, albo w Kolbuszowy jest jeszcze sporo niewydrenowanego dobra. Bo to i Wszystko Jest Folkiem i, o, no właśnie, przechodzimy do ogłoszeń duszpasterskich. W niedzielę 11 października w knajpie Still na Gołębiej w Krakowie (pow. Kraków) niedaleko Skalbmierza (pow. Kazimierza Wielka) bede czytał wiersze. Będzie też Ania Kwas na wokalu, Konrad Stefiuk na gitarze, obecny duchem Szymek Węglowski jako bębniarz i programista spaśnego bitu rapowego do jednego kawałka, no i ja na basie. Wstęp wolny. Obiecuję się nie rozgadywać.

piątek, 2 października 2015

Zdobnictwo środków dalekobieżnej komunikacji publicznej Polski południowej na przełomie XX i XXI wieku na przykładzie pojazdów Państwowej Komunikacji Samochodowej

Jakże ja głupi byłem, młodym będąc, o rany. Ale jak się jest młodym, to nigdy człowiek nie robi tego, co powinien był. A powinienem był wykonać dokumentację ikonograficzną pracy o tym własnie tytule. Dzieckiem będąc w kolebce najbardziej lubiłem jeździć z przodu autobusu, bo autobusy wyglądały wtedy jak przenośne ołtarzyki, tzn. kabiny kierowców. Te wszystkie wiszące wiszadła, obrazki, frędzle, Jeżiszmarij, jak to się cudnie bujało na wybojach i koleinach. Trzeba było wtedy robić zdjęcia, teraz zostałoby tylko zaproponować jakąś typologię tych ozdób i dokonać opisu. Opisu już nie dokonam, chyba że ktoś dysponuje ikonografią odpowiednią, ale typologię mogę przeprowadzić.

1. Ozdoby o funkcji estetycznej - chodzi tu o elementy, w wypadku których można domyślać się przede wszystkim funkcji estetycznej - bukiety sztucznych kwiatów, proporczyki (uwaga, nie wszystkie, o czym niżej).
2 Ozdoby o funkcji apotropaicznej - tu zaliczamy wszystkie elementy religijno-magiczne, przede wszystkim wizerunki św. Krzysztofa i Matki Boskiej, ale także te o proweniencji pogańskiej, jak np. podkowy,
3. Ozdoby o funkcji ekspresyjnej - ciekawa kategoria. Tutaj przede wszystkim wszystkie elementy związane z hobby kierowcy, jak gołe baby, plakaty zespołów (pojawiły się w jednym przypadku), proporczyki ulubionych klubów sportowych. W tej kategorii znalazłyby się także niezwykle interesujące, bo dziś praktycznie nieobecne ozdoby pełniące funkcję oznak statusu - pamiątki z dalekich wojaży, ale przede wszystkim - przyczepiane do osłony słonecznej pudełka po zagramanicznych fajkach, Camele, Malborce - to wszystko wisiało na tych osłonach jeszcze za mojego dzieciństwa jako element Zachodu, świadectwo, że kierowca ramkę Cameli kiedyś skurzył, stać go było, a teraz ją wozi na dowód niedowiarkom.


Tak to by wyglądało. Ale wyglądać nie będzie, bo zdjęć nie robiłem, a teraz busy i autobusy smutne jak stypa. Sic transit gloria mundi, no.

czwartek, 1 października 2015

Nowy Dwumiesięcznik

Jakby co, to nowy Dwumiesięcznik jest TUTEJ . I dorzuciłem swoje dwa grosze, co można sprawdzić Z KOLEI TUTEJ Tradycyjny problem z notkami biograficznymi mam taki, że często mi się dezaktualizują, zanim rzeczy wyjdą razem z notką. I tak na przykład trudno mi teraz powiedzieć, czego jestem basistą, bo zmiany przyszły. Ale o tym jeszcze bedzie, bo  nie chcę zapeszać i zdjęć dziecięcia kilkudniowego w internaty wrzucać.

wtorek, 29 września 2015

Polska, 2017 rok

Początek 2017 roku przyniósł małe ożywienie. Po odnalezieniu w złotym pociągu zahibernowanego Adolfa Hitlera i rozmrożeniu kanclerza III Rzeszy, na scenie politycznej pojawiła się nowa siła i sondaże szybko zaczęły pokazywać, że przekroczy próg wyborczy. Jak mówił Piotr Tymochowicz, odpowiedzialny za wizerunek medialny wodza, nie wymagał on wiele pracy przed pierwszym wejściem do studia. - Musieliśmy opanować tylko nadmiernie ekspresyjną gestykulację i nauczyć składać palce w piramidkę - relacjonował.
Szybko okazało się, że tajemnica sukcesu Hitlera leży w tym, że wygrywał wszystkie debaty telewizyjne i radiowe, a to dzięki prawu Godwina. Po prostu prędzej czy później któryś z gości w studio nie wytrzymywał i rzucał jakimś ,,To hitlerowski pomysł" czy ,,Tak przecież robili naziści". Cała reszta sykała wtedy znacząco i bolała nad nietaktem kolegi, a Hitler wychodził z dyskusji zwycięsko. Ambasada Izraela trzykrotnie musiała przepraszać szefa NSDAP po tym, jak Michael Schudrich nazwał go w wywiadzie dla tygodnika DoRzeszy nazistą.
Sprawie pomogło też ocieplenie wizerunku Adolfa. Sesja w Vivie z ulubionym owczarkiem była ważna, ale serca milionów Polaków podbiła świetna znajomość historii i pamięć o jej najważniejszych momentach. - Westerplatte? Pamiętam! 17 września? Pamiętam! Powstanie Warszawskie? Jeszcze jak pamiętam! - mówił Hitler, a po każdym ,,pamiętam" słupek poparcia partii skakał o parę punktów procentowych.
Ostateczny sukces przyszedł po wywiadzie w TVP. Piotr Kraśko swoim ciepłym, empatycznym głosem spytał, w czym tkwi tajemnica sukcesu reichsfuhrera. Wódz rzucił długie spojrzenie w stronę kamery numer 2, po czym spokojnie, prawie tak ciepło jak Kraśko odparł: - Ja po prostu wsłuchuję się w głos polskiego wyborcy.

niedziela, 27 września 2015

To nie jest notka w sprawie Sokołowa

Ze wszystkich ważnych pytań, jakie ostatnio dostałem, najważniejsze jest pytanie: ,,Czy ty cokolwiek traktujesz poważnie"? Otóż: tak. Ale niestety, nie jest to ok. 99,9% rzeczy traktowanych serio. To zmusza mnie na ogół do uprawiania ketmanu. Na ogół mi się to udaje. Na ogół, bo nie zawsze, bo nie zawsze się ta, ketman męczy, w ketmanie męczące jest to, że im lepiej się go uprawia, tym smutniej jest, że nikt nie docenia naszego mistrzostwa w ketmanie, bo, siłą rzeczy, co z ketmanu natury wynika, docenić nie może.

Ale do rzeczy. Co jest naprawdę ważne.

Naprawdę ważne jest na przykład to, że Agnieszka Wiktorowska-Chmielewska napisała (co najmniej) trzy dobre wiersze i można je przeczytać TUTEJ .

Reszta to, naprawdę, pierdoły jakieś.


sobota, 26 września 2015

Lasowiacy-natura 1:0

Od setek lat mieszkańcy Puszczy Sandomierskiej są uzależnieni od warunków naturalnych, zdani na kaprysy pogody, powodzie, kapryśną glebę, zwierzęta leśne i w ogóle. Ale byliśmy z dzieckiem typu najstarszego świadkami wyzwolenia się chłopa lasowiackiego spod wpływu przyrody. Świadkami przekroczenia ograniczeń i własnej kondycji byliśmy. Jedziemy łowełami, a przed nami na tradycyjnym lasowiackim składaku jedzie tradycyjny lasowiacki chłop i rozmawia przez tradycyjną lasowiacką komórkę. Rozmawia z tradycyjnym lasowiackim rozmachem i swadą (zob. ks. Michna, ustępy odpowiednie). 
- To jak będzie padać, to przed dziesiątą!
...
- A jak nie będzie padać, to przed dziesiątą!



Wiktoryja!

wtorek, 22 września 2015

Franciszek Kotula uczy, jak rozpoznawać rasistowskie copypasty

A mieszkańcy mojego sztejtełę protestują a demonstrują, bo sztejtełe znalazło się w strasznym niebezpieczeństwie. Ponoć muzułmanie z Syrii chcą przyjechać do Kolbuszowej. Otóż jest to prawda, ale nie do końca. Nie muzułmanie, tylko chrześcijanie. Nie z Syrii, tylko z Kolbuszowej, nie przyjechać, tylko wyjechać i nie do Kolbuszowej, tylko do Londynu. Poza tym wszystko się zgadza.

Tymczasem sprawdźmy, jak ponad 70 lat temu Franciszek Kotula rozpoznawał rasistowskie copypasty:

,,Krąży następująca opowieść:

Gdzieś koło Tarnowa policjant niemiecki złapał Żyda. Prowadzi go, spotyka starego chłopa podpierającego się grubą lagą. Policjant zatrzymał go i kazał mu zabić Żyda tą lagą. Chłop prosił, wreszcie oświadczył, że on w swoim życiu kury nawet nie zabił, człowieka tym bardziej. ,,Jeśli go nie zabijesz, to ciebie zastrzelę" - groził Niemiec. ,,Mnie to juz niewiele pozostaje" - uparł się chłop. - ,,Nie zabiję". Wówczas Niemiec dał pałę Żydowi i mówi, żeby zabił nią chłopa. Żyd się początkowo wzbraniał, ale kiedy policjant zagroził mu rewolwerem, Żyd podniósł pałę do uderzenia. Niemiec złapał ją z powrotem i rzekł: ,,To chłop wolał zginąć, aniżeli ciebie zabić, a ty mu się tak chcesz odwdzięczyć?" - i Żyda zastrzelił. 
W tę bajeczkę wielu ludzi uwierzyło. Co krytyczniejsi widzieli w niej tylko jeden z niemieckich sposobów wywołania u Polaków nastrojów antysemickich. Robota była przecież szyta zbyt grubymi nićmi."

F. Kotula, Losy Żydów rzeszowskich 1939-1944, Rzeszów 1999.

czwartek, 17 września 2015

Darmowy scenariusz na rozpoczęcie roku


Okiej. Dziecko typu najstarszego przyniosło wierszyk na akademię do nauki. Wierszyk jest o tym, że nasza dyrekcja dba o nas szczerze i wszystko zawsze robi w dobrej wierze, w czym przypomina wierszyki, które sam mówiłem na akademiach dawno, dawno temu. Żeby moje wnuki nie musiały tego powtarzać, zrobiłem scenariusz do wykorzystania na ślubowaniach i dniach nauczyciela. Zrzekam się praw autorskich, można go wykorzystywać do woli. A nawet zekranizować.

Aula. Obok godła państwowego wisi portret Ervinga Goffmana w złotym polu.


Dziecko I:

Nasza szkoła to jest instytucja totalna
jak wojsko, zakon, szpital i kolonia karna

Dziecko II:

Erving Goffman nad tym prowadził badania
jakie możemy przyjąć strategie przetrwania

Dziecko III i IV (trzymając się za ręce)

System tak wygląda, lepiej się nie buntować
System wartości najlepiej zinternalizować

Dziecko V i VI (najlepiej chłopcy):

Internalizacja sprawi - to są słowa święte -
że kiedyś będziesz dobrym rekrutem i klientem



(Dzieci tańczą w kółeczku, śpiewając):

Lew Tołstoj uczy, a my mu wierzymy
państwo to jest ucisk silnych nad słabymi
szkoła nas nauczy, mój miły kolego
że lepiej jest stawać po stronie silnego.


(owacja przechodząca w długie, niekończące się oklaski)

wtorek, 15 września 2015

Polska, 2016 rok

W pierwszej połowie 2016 roku w Polsce napięcia wywołane przez problemy poprzednich lat zaczęły narastać. Palący zwłaszcza był jeden problem. Ludzie zaczęli wychodzić na ulice i domagać się od polskich władz, które nic nie zrobiły w tej sprawie, konkretnych i skutecznych działań. Prezydent nie mógł dłużej zauważać, że problemu nie ma. Po zwołaniu posiedzenia Biura Bezpieczeństwa Narodowego, na którym głos zabrali m.in. generał Polko i profesor Bralczyk zapadły decyzje, na które cały naród czekał tak długo.

W niedzielę rano prezydent ogłosił stan wyjątkowy. Na mocy dekretu prezydenckiego każdy, kto usłyszał w rozmowie pytające przeciągłe taaak na końcu zdania twierdzącego był zobowiązany pod karą grzywny do wrzaśnięcia NIE, KURWA, NIE! i uderzenia rozmówcy w pysk.

Polska po raz kolejny ocaliła Europę.

czwartek, 10 września 2015

Kioskarze pierwszego kontaktu

Wy tam w miastach dużych macie prozak i psychologów. My mamy  wódkę i kioskarzy. Też działa, a tańsze. A działa to tak:

dawno, dawno temu kupowało się Tygodnik Powszechny dla felietonów Jacka Podsiadły, potem z rozpędu, a teraz dla fenomenalnych tekstów Pawła Bravo o jedzeniu. Ale zawsze tak się jakoś składa, że TP kupuję we wtorek, na dzień przed wyjściem nowego. Nigdy nie wiedziałem, czemu. Było to podstawą do takich stałych żarcików naszych z panem kioskarzem.
- Proszę TP.
- Z tego tygodnia?
- A macie z przyszłego?
Etc. Ale w ten wtorek zrobił mi pan kioskarz szybką psychoanalizę i w czasie tego żarcikowania dotarłem wreszcie do źródeł i przyczyn tego dziwactwa:

- Bo jak się czyta wszystkie aktualne teksty po tygodniu dopiero, to one tak nie sieką przez łeb, jest czas, żeby to tak weszło łagodniej.

Polecam.

wtorek, 8 września 2015

Mychajło Żarżajło mówi, jak jest (we Lwowie).

Ok, z rozmowy z Mychajłą wynika, że Lwów i Kraków łączy tajemna więź, czakram jakiś, kanał energetyczny. Niestety, płynie nim głównie deprecha i senność.

CAŁOŚĆ TUTEJ

piątek, 4 września 2015

W dzisiejszym kąciku porad: jak zostać nazistą

Dawno, dawno temu, kiedy internety były bardziej anonimowe, istniał sobie mit, że ludzie piszą w nich rzeczy straszne, bo są anonimowi. Że ci wszyscy np. rasiści nie pisaliby o tym, że fajnie byłoby wysyłać ludzi do gazu, gdyby musieli się pod tym podpisać imieniem i nazwiskiem. Ratował ten mit trochę wiarę w ludzkość. Ale taki chuj, Fejsbuki okazały się rewolucją w internetach także jeśli chodzi o wiarę w ludzkość. Fejsbuki wymagają używania prawdziwych danych i ludzie piszą pod prawdziwymi imionami i nazwiskami, z profili, na których są ich zdjęcia, zdjęcia ich dzieci, piesków kotków. No i z tych profili ludzie też piszą, że fajnie byłoby posłać kogoś do gazu albo zamknąć w obozie. Albo że super, że się jakieś dzieci potopiły zagramaniczne, bo nie dopłynęły żywe do Europy, a w tej Europie to ho, ho, zabrałyby naszą pracę, a potem się wysadziły. Cieszmy się zatem z trupków przybrzeżnych, na chwałę cywilizacji chrześcijańskiej.

I takie rzeczy zawsze w internetach były, a nawet i przed internetami były przecież zawsze jakieś rasistowskie pisemka, skinowskie ziny i takie tam. Ale zawsze można było to doświadczenie kontaktu z czymś takim jakoś zracjonalizować, zawsze człowiek mógł pomyśleć, że neonazizm to jest domena jakichś śmiesznych typów, jakichś dziadków-niedobitków, jakichś łysych typów, którzy, owszem, mogli ci wpierdolić po pankowym koncercie, ale wasze światy się na inne sposoby nie stykały.

No ale teraz już się tak nie da, bo można sobie poczytać polskie internety i się przekonać, że entuzjastami gazowania ludzi, bydlęcych wagonów i radowania się z utopionych dzieci są sympatyczne dziewczyny, z którymi stoisz w kolejce w bibliotece na uczelni, tatusiowie z dziećmi na rękach, nauczyciele, etc. Oni są tutaj, są obok i to oni, kurwa jego mać, będą mieć duży wpływ na kształt dyskursu publicznego, który z kolei będzie kształtował moje dzieci.

Swoją drogą, Polacy, jak na przedstawicieli społeczności, która na każde wspomnienie o drugowojennych przypadkach kolaboracji reaguje świętym oburzeniem i patriotycznym wzmożeniem wykazują zaskakująco dużo entuzjazmu w stosunku do nazistowskich metod i tychże poglądów. I tu się w zasadzie kończy moja zdolność rozumienia świata. No tyle i nie ruszy. O ile jestem w stanie pojąć brak empatii u miłośników zespołu Konkwista, sterydów i bicia się po głowach, o tyle nie pojmę, jak ludzie będący rodzicami mogą nie kumać, że to, że to nie ich dzieci pływają między Afryką a Europą z wodą w płucach to tylko kwestia czystego przypadku. Ostatecznie ludzie w Donbasie i Ługańsku odległych o parę godzin jazdy stąd jeszcze dwa lata temu równe planowali wyjazdy raczej na Krym niż do ośrodków dla uchodźców na zachodzie Ukrainy.

No ale wróćmy do tytułowego pytania: jak zostać nazistą? W sprawach trudnych należy sie uciekać do najtęższych umysłów ubiegłego wieku. Najtęższym umysłom obecnego na razie nie ufam. Sięgam więc do Świętojańskiego żniwa Eliadego. Eliade, podobnie jak reszta rumuńskiej elity intelektualnej (z wyjątkiem Ionesco, szacun) przed wojną był miłośnikiem Legionu Michała Archanioła i Codreanu, rumuńskich nazistów. Ciekawiło mnie, jak Eliade będzie wspominał czasy, gdy okazało się, do czego są zdolni dziarscy młodziankowie z Legionu. Jak facet umiejący świetnie interpretować ludzkie zachowania w kontekście kulturowym zinterpretuje swoje i innych rumuńskich intelektualistów poparcie dla ludożerców.

No i gunwo. Eliade pisząc o swoim internowaniu przedwojennym zaznacza, że nie mógł się odciąć od rumuńskich faszystów, bo byli wtedy prześladowani. A tymczasem przecież wybrali drogę non-violece. Eliade kreśli wzruszający portret Codreanu jako takiego chrześcijańskiego Ghandiego, który zapowiada, że gwardziści nie użyją przemocy nawet jeśli będą wieszani głową w dół i torturowani. No słodko. Ale Eliade nie wspomina, że w całym tym zamieszaniu chodziło głównie o to, że Codreanu i koledzy byli przeciwni przyznaniu Żydom praw obywatelskich. Planowali zamachy terrorystyczne, ale się im nie udało. Dopuszczali się mordów politycznych. Sam Codreanu zanim stał się Ghandim zastrzelił człowieka. Ale u Eliadego nie ma ani słowa ani o tym, ani o Żydach, a tzw. kwestia żydowska była czymś, wokół czego cały ten rumuński faszyzm się kręcił.

Eliade wspomina o tym, że coś z tymi legionistami było nie tak dopiero pisząc o latach 1940-1941, kiedy to zamiast planować mordowanie Żydów legioniści zaczęli Żydów naprawdę mordować. Wtedy Eliadego nie było już w Rumunii i nie miał z nimi nic wspólnego. Zapiski w Świętojańskim żniwie wskazują na to, że tym, co się stało, był zaskoczony. Stwierdza Eliade, że mordując swoich przeciwników zaprzepaścili sens ofiary Codreanu. Co najmniej jakby kult śmierci i rasizm legionistów mogły doprowadzić do czegoś innego. Eliade cały ruch przedstawia jako taką oazę, ot, pościły chłopaki, na msze chodziły, fajno było. I nagle, ni stąd ni zowąd zaczynają mordować ludzi i kolegować się z Hitlerem. Wystarczyło na chwilę spuścić ich z oczu i do Anglii wyjechać.

Konkluzja jak na razie jest taka, że jeśli Eliade, jeden z najlepszych umysłów ludzkości XX wieku był zdolny do takiego piętrowego łagodzenia swojego dysonansu poznawczego i samooszukiwania, to każdy jest. Jeśli Eliade mógł udawać sam przed sobą, że rasizm i kult siły i śmierci są ok, to każdy może.

Nie ma nadziei. Odpowiedź na tytuowe pytanie brzmi: bardzo łatwo.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Mistrz ikebany

           Andrzej był na osiedlu nowy. Jego pozycja w hierarchii miejscowej wyglądała tak, że był pies niedowidzącego menela o ksywie ,,Ślepy", potem długo, długo nic i wreszcie pojawiał się na tej drabinie Andrzej. Żeby chłopak się trochę zintegrował, matka zapisała go do osiedlowego klubu na ikebanę. Skutki, jak się wnikliwy czytelnik domyśla, były żadne. Tyle tylko że dwa razy w tygodniu Andrzej siedział w dusznej kanciapie i układał kwiatki z kobietami walczącymi w ten sposób z emocjonalną huśtawką klimakterium. Ale na osiedlu nawet na milimetr nie zbliżył się do pozycji zajmowanej przez psa ,,Ślepego".
         I tu by się ta historia skończyła, gdyby nie to, że chłopak przez to siedzenie ciągłe w tej kanciapie stał się w tej ikebanie naprawdę niezły. Na tyle, że pewnego dnia na korytarzu klubu zawisł wycinek z lokalnej prasy z nagłówkiem krzyczącym: ,,Andrzej Iksiński najlepszy w ikebanie w całym województwie!" I podtytułem: ,,Młody adept japońskiej sztuki nie dał szans rywalom". Tego dnia, gdy karteluszek zawisł, Andrzeja obstąpiła lokalna dresiarska elita.
- Ej, kurwa, to ty jesteś ten mistrz ikebany? - zapytał Siwy, szef grupy.
- No - odpowiedział Andrzej, przełykając ślinę. Pytania Siwego o cokolwiek były, o czym wiedziało całe osiedle, silnie wpierdologenne.
- A, to sorry - odpowiedział Siwy, a reszta chłopaków pokiwała głowami. I tu wydarzyło się coś, co zmieniło życie Andrzeja raz na zawsze. Jakaś siła tajemna, jakiś Duch Historii Osiedlowej kazał czemuś w Andrzeju powiedzieć:
- Sorry jak sorry, ale łyczka to nie ma kto obstawić - tu chłopak popatrzył na Tajgera w ręce Siwego.
- A, sorry - zreflektował się Siwy i podał mu puszkę. Andrzej pomyślał, że żyje się tylko raz, a wpierdol czeka go jeszcze w tym pojedynczym życiu jeszcze wiele razy i zamiast ściągnąć łyczka dopił Tajgera hejnałem, zgniótł puszkę i rzucił za siebie. - O kurwa - mówiły twarze chłopaków. Twarz Siwego nie wyrażała zupełnie nic. System operacyjny w jego mózgu wyświetlił niebieski ekran.
        Następnego dnia, gdy Andrzej zaczął na przystanku macać swoje kieszenie w poszukiwaniu biletu miesięcznego, wyciągnęło się ku niemu dziesięć pomocnych rąk w dziesięciu trójpasiastych rękawach. Na końcu każdej ręki była ramka fajek. Szybko nauczył się w takich sytuacjach mówić do właścicieli fajek najgorszych ,,Końcem kija bym tego gówna nie tknął" i brać z ramki najlepszej tak mniej więcej połowę. A był to tylko początek Andrzejowego nowego życia.
       Zaczął podchodzić do największych kozaków na osiedlu, rzucać im dwa złote i mówić: ,,Masz, kurwa, idź po fajki i przynieś resztę". A wszystkie chłopaki tylko patrzyły i kiwały głowami z podziwem i zazdrością. Widząc pary, Andrzej podchodził, klepał dziewczynę w tyłek i szedł dalej, słysząc za sobą rozpaczliwy głos laski piszczącej: ,,Zostaw, misiu, nie idź! To mistrz ikebany, on cię zabije!".
         I wszystko było dobrze, tylko z nowego układu zadowolony nie był Siwy. Lata pizgania żelaza w piwnicy, żarcie jakiegoś kleistego gówna dla kulturystów i co? Jak w dupę psu Ślepego. Wypożyczył 40 filmów z Brucem Lee, obejrzał wszystkie i postanowił, że też nauczy się tej ikebany i starego mistrza, znaczy Andrzeja, zgodnie z prawidłami gatunku, zapierdoli.
        Znalazł w centrum miasta szkołę ikebany. Na miejscu, zamiast napakowanych koksów albo przynajmniej chudych, siwych Japończyków odsłaniających tajemnice srogiego wpierdolu chętnym adeptom, zastał jakąś starą babę w szlafroku z kwiatami. Ale Siwy właśnie obejrzał 40 filmów kung-fu. Wiedział, że to test, że najpierw każe się adeptowi robić jakieś gówno typu siedzenie jajami na mrozie przed świątynią całą zimę albo noszenie wody do rzeki, a potem pokazuje, jak wyciągnąć serce przez dupę z głośnym ,,Banzai!". I, chociaż bał się początkowo, że od tych wszystkich kwiatków dostanie pedalstwa, cierpliwie układał bukiety. Z czasem dołączyła do niego reszta chłopaków, bo, szacun dla Andrzeja szacunem dla Andrzeja, ale fajek podbieranych trochę szkoda.
Wreszcie ta baba w szlafroku, co to prowadziła, zapowiedziała, że w mieście będzie konkurs ikebany i czy chłopaki, zapytała, by nie chcieli udziału wziąć. No, kurwa, jasne, że by chcieli wreszcie zobaczyć, jak koleś kolesiowi kręgosłup wyrywa i w dupę wtyka, a nie ciągle te kwiatki w wazon i kwiatki w wazon.
      Zjawili się na miejskiej hali targowej i kopary im opadły. Wszędzie, po horyzont, kwiatki i stare baby w szlafrokach. - To ostatni test - szepnął im Siwy. - Spinamy dupy i zapierdalamy - dodał, biorąc w ręce wazon i zaczynając przycinać łodygi.
     Ale wreszcie któremuś chłopakowi mignęła w tłumie znajoma twarz. Parę stolików dalej ze swoim bukietem siedział Andrzej. Zaraz do niego podeszli. I to była jakaś porażka. Ten bukiet jego. Taki niespasowany z wazonem. Asymetria zapewne przypadkowa, bo cienia zamysłu w tym nie szło się dopatrzyć. Rośliny takie oklapłe i gryzące się. Nie to co bukiety chłopaków - harmonia między naczyniem i roślinami, przemyślany dobór, cięcia takie precyzyjne, spokój zaklęty w kwiatach. Ład. Porządek. Yin i, kurwa jego mać, yang.
- Chujowy masz ten bukiet, Andrzej - powiedział Siwy, a po stoliku Andrzeja potoczyła się moneta. Gdy odbiła się od wazonu i upadła, wszyscy zobaczyli, że to dwuzłotówka.
- Masz, wróć z fajkami. I przynieś, kurwa resztę - dodał Siwy, poprawiając główkę magnolii japońskiej w wazoniku.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Orka - poradnik dla początkujących i średniozaawansowanych

W nauce orki tylko z pozoru najważniejsza jest sztuka trzymania się bruzdy i oranie tak, żeby prosto było. I z pozoru tylko najważniejsze jest takie ustawienie głębokości orki, żeby ziemia nie została podrapana ani rozpruta, a jedynie przewróciła się na drugi bok, jak jakiś olbrzym drzemiący. Najważniejsze jest co inne.
Otóż przychodzi zawsze taki moment, kiedy traktor nie jedzie dalej, pług grzęźnie i koła buksują. I tak, normalny człowiek podniesie pług i cofnie, żeby zobaczyć, co i jak. Zatrzyma się. A to błąd. Traktorzysta urodzony, w łonie matki przez koła wielkie wykołysany, co z pierwszym krzykiem spaliny dieslowe zassał i z ostatnim tchnieniem ocieplającemu się klimatowi je odda, doda gazu.
I będzie się traktor rył w ziemi. Ale w końcu się wykopie, pług w ziemi za sobą ciągnąc. Może się troszkę najpierw bardziej zakopie. Może nawet zakopie się całkiem. Ale traktorzysta urodzony, w łonie matki przez koła wielkie wykołysany, co z pierwszym krzykiem spaliny dieslowe zassał i z ostatnim tchnieniem ocieplającemu się klimatowi je odda, nie będzie na to zwracał uwagi. Złapie się tylko kierownicy mocniej, bo jak go z siodła pod ziemią ściągnie, to koniec. Powietrza ze spalinami zaczerpnie i będzie pod tą ziemią pedał gazu dusił do spodu, mechaniczne konie gnał na złamanie mechanicznych karków. Kiedyś się wynurzyć musi na pewno. Czasem parę metrów dalej w polu, czasem dopiero hen, na antypodach, gdzie smagłolicy Kitajcy popatrują na wynurzającego się spod ziemi traktorzystę i pytają w dziwnym australijskim narzeczu: Que pasa?
A czasem gaz do spodu wduszony wciąga traktor, traktorzystę i pług coraz głębiej i głębiej pod ziemię, aż cała trójca spoczywa na dnie pola, na wieki. Ale traktorzysta urodzony, w łonie matki przez koła wielkie wykołysany, co z pierwszym krzykiem spaliny dieslowe zassał i z ostatnim tchnieniem ocieplającemu się klimatowi je odda nie zważa na to, siedzi w siodle, dusi pedał do spodu, konie mechaniczne na złamanie karków mechanicznych gna.
Czasem gdy wyjdziesz w pole nocą, gdy w ciszy słychać jak kłos o kłos uderza albo jak w knajpie w Kolbuszowy kelnerka zmianę kończąca szklankami brzęczy, usłyszysz pod ziemią pomruk cichy, terkotanie odległe. To właśnie konie mechaniczne gnane, to karki mechaniczne pod ciężkim  gumofilcem się gnące hen, pod ziemią, pod twoimi stopami.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Wiersze nówki, nieśmigane. Wrocławianin płakał, jak publikował.

Uwaga, jeśli ktoś nie lubi odgrzewanych żydowskich anegdot, nie powinien czytać dalej. 

Parę moich wierszydeł znalazło się na stronie Fundacji im. Tymoteusza Karpowicza i se je można poczytać TUTEJ. Niewątpliwie teraz przede mną bogactwa i sława. Ze sławą co zrobię, to wiadomo. Wezmę udział w następnej edycji programu ,,Rolnik szuka drugiej żony, przeszedłszy na islam albo stawszy się animistą". Ale co z bogactwem? Ano, spłacę długi. A reszta? A resztę sprolonguję. 

Badum-tss.

wtorek, 11 sierpnia 2015

Historyja Galicyi (ze szczególnym uwzględnieniem Kalenberka)

Po raz pierwszy od 13 lat mam problemy z powodu braku matury. Tzn. papieru. Z tej to okazyi (dzięki uprzejmości pewnego znanego Mazura) przeczytałem ,, Dzieje ojczyste ze szczególnem uwzględnieniem historyi Galicyi" Michała Bobrzyńśkiego. Bo to podręcznik w końcu jest, a przedpierwszowojenna matura to w końcu nie matura współczesna, co nie?
Powiem tak: oburzające nie jest to, że Michał Bobrzyński stawia tezę, że ziemiom włączonym do Austryi wyszło to włączenie na dobre. Oburzające jest to, że ma rację.

Równolegle odkryłem, że Maria Konopnicka dokonała opisu współczesnej polityki historycznej Polski sto lat temu z hakiem.

Leci to tak:

,,Co widział, co słyszał, to spisywał wiernie, a czego nie widział i nie słyszał, to zmyślił tak pięknie, iż przy czytaniu tej księgi serca wszystkim rosły.
On to pierwszy dowiódł, iż Krasnoludki, ledwie na piędź duże, są właściwie olbrzymami, które się tylko tak kurczą, żeby im mniej sukna wychodziło na spencery i płaszcze, bo teraz wszystko drogie."

niedziela, 9 sierpnia 2015

Uczciwość literatury. Ołena Herasymiuk.

Olena Herasymiuk TUTEJ opowiedziała o paru ważnych rzeczach i pozwoliła wrzucić wiersz  swój w przekładzie chałupniczym zrobionym między młocką owsa o zwózką słomy. Gdy przyszło do wybierania tytułu dla prezentacji wiersza i autorki nie miałem chwili wahania. Ołena powiedziała coś, co jest dla mnie bardzo ważne. Żeby autor tekstu, który czytam był w stosunku do mnie uczciwy.

Ja to rozumiem tak, że jako czytelnik sporo ryzykuję, czytając tekst literacki. Otwieram się na czyjąś wrażliwość, poświęcam czas i wysiłek na dekodowanie tekstu. Coś takiego jak z instrukcją składania z powrotem namiotu, tylko że w przypadku tekstów literackich, no właśnie, nie ma gwarancji, że poza kodem coś jest. Dlatego kwestia zaufania i uczciwości jest bardzo ważna. Kiedy biorę sie za czytanie, wychodzę z założenia, że autor chce mi powiedzieć coś bardzo, bardzo ważnego. Coś, czego inaczej nie da się powiedzieć, czego nie byłby mi w stanie powiedzieć paszczą i na żywo. Dlatego czytanie jest takim rodzajem spotkania, któe poza tekstem jest niemożliwe, w tekście dzieją się między ludźmi rzeczy niemożliwe nigdzie indziej. Strasznie nie lubię, gdy to zaufanie moje jest nadużywane, gdy np. autor chce mi tylko powiedzieć, że umie zrobić fajne rzeczy posługując się literami. ,,No i tylko po to mi dupę zawracasz?" - pytam nieobecnego autora czasem, gdy literatura nie jest uczciwa.
Fajnie wiedzieć, że są też inni ludzie, którzy lubią, jak jednak uczciwa jest. Nie tylko w Kijowie.

czwartek, 6 sierpnia 2015

Powrót

Wiozłem wczoraj dzieci od dziadków. Słuchałem, jak bawiły się w zakolach tej samej rzeki, jak wchodziły po kostki w tę samą zimną, płytką wodę. Dobrze, że ktoś wreszcie wziął się za to tamto dzieciństwo, bo ja, chwilowo, nie jestem w stanie.

czwartek, 30 lipca 2015

Słabo im płacą? Niech znajdą lepszą pracę. Czyli ksiądz Stryczek.

Szlachetna paczka jest cudna. Pomysł prosty i genialny zarazem, dzięki któremu udział w charytatywnej akcji przestał być anonimowym gestem. Siła Paczki polega na tym, że między potrzebującą rodziną, a ludźmi, którzy paczkę przygotowuje wytwarza się, zapośredniczona, bo zapośredniczona, ale jednak więź. Obie strony dostają coś o wiele cenniejszego niż sama paczka.
Dlatego też ksiądz Jacek Stryczek, który za Paczką stoi, zawsze ma i będzie miał u mnie ciepłe miejsce w serduszku i zwyczajową flaszkę. Gdyby była okazja, flaszkę wręczam mu od razu. I przy jej opróżnianiu mógłbym do księdza Stryczka mówić i mówić i mówić...

Bo niestety, ostatnio jak ksiądz Stryczek się odzywa, to cudzołoży straszne głupoty.

Poza prowadzeniem Paczki (które jest super i mucha nie siada) ksiądz prowadzi rekolekcje dla biznesmenów, na których uczy, że fajnie, jak ludzie są bogaci. No bo fajnie, kto się nie zgodzi? Kłopot w tym, że przebywanie z przedsiębiorcami wyraźnie księdzu szkodzi. I tak pytany w wywiadzie o pracowników fundacji Wiosna zatrudnionych na śmieciówkach ksiądz mówi, że to spoko, bo:

,,Uważam, że bezpieczeństwo nie jest najważniejszym warunkiem pracy. Ponieważ jak ktoś zatrudnia pracownika, to nie po to, żeby on się czuł bezpieczny, tylko żeby realizował cel organizacji, do której został przyjęty".

Słyszeli? Żadne tam bezpieczeństwo. Arbeit, arbeit, nieroby. I, jakkolwiek argumenty ad personam są be, to w tym przypadku trudno mi nie pomyśleć, że wolałbym, żeby w ustach księdza takie słowa się nie pojawiły. Nie tylko dlatego, że ksiądz bezpieczeństwo socjalne ma zapewnione do emerytury i samiuśkiej śmierci.

Albo urocze wypowiedzi księdza o sprzątaczkach, że ,,praca sprzątaczki jest z natury mało płatna". Znaczy, było to tak, szóstego stworzył Pan Bóg człowieka, siódmego dnia odpoczywał, a ósmego powiedział do Adama: ,,Sprzątaczce mało płać". Na szczęście ksiądz znajduje na to radę: trzeba znaleźć lepszą pracę. Zrobić sobie okres przejściowy na dostosowanie się do jej wymogów i zarabiać tyle, ile się chce. Proste? Proste. Oczyma wyobraźni widzę księdza Stryczka, jak mówi pewnego upalnego lipcowego dnia do Marii Antoniny: ,,Nie mają chleba? Niech znajdą lepiej płatną pracę". Albo stającego przed Pałacem Zimowym i wołającego: ,,Tawariszczi! Sdiełajtie okres przejściowy! Dostosujcie się do wymogów rynku pracy"!

I tak na razie to tylko zabawne przykłady na przenikanie neolibernalnego mambodżambo do języka normalnych ludzi. Ale jedna cytata mię zadumała autentycznie i zajęłą mi mózg na dłużej. Pisze ksiądz:

,,O tym czytamy w przypowieści o siewcy. Że nie wystarczy, że ktoś się stara, ale musi mu wyjść! Powinien mieć dobre owoce!" Dalej jest o tym, że ,,całe pokolenie jest demoralizowane, które nie jest w stanie znaleźć pracy, bo tym ludziom przez lata nie chciało się nic dobrego robić!", ale to zostawmy. Podumajmy o owocach.

W pierwszym rzędzie smutno mi się zrobiło, bo większość moich działań to działania z natury (co najmniej jak płaca sprzątaczki) bezowocne. Albo takie, co do których nie wiadomo, czy jakieś owoce z tego są albo kiedykolwiek będą. Jak zmierzyć owoce przetłumaczenia ukraińskiego wiersza? No wygląda to trochę marnie. Miałżebym być loserem nie tylko na tym, ale i na tamtym świecie?
Ale w ogóle zrobiło mi się smutno, bo do tej pory wydawało mi się, że Ewangelia niesie dobre wiadomości przede wszystkim dla ludzi, z których ten świat żadnych owoców nie ma. Jak to szło? Cisi, ubodzy w duchu, ci, którzy płaczą... Jakie owoce daje cichość? Albo jakie owoce mogą być z płaczu? Z bycia prześladowanym? Albo wreszcie - jakie są owoce łaknienia i pragnienia sprawiedliwości, gdy żadnej sprawiedliwości na tym świecie łaknący nie znajdą?
Osiem błogosławieństw jest też o tym, że klęska nie jest klęską. To jest stanięcie po stronie przegranych.

Głównie o tym mówiłbym do księdza Stryczka, gdybym mu tę flaszkę kiedyś postawił.


środa, 29 lipca 2015

Sens poezji

No dobra, w poprzedniej notce przesadziłem z pozowaniem na miszcza zen z Puszczy, który ma w dupie frekwencję na imprezach lyterackich i o sławę nie dba. Teraz się poprawiam.

Bo i mnie się zdarzały powroty z drugiego końca Polski (a mieszkam w takim miejscu, że jak gdziekolwiek jadę, to jest to drugi koniec Polski). Kiedy po nocy przespanej w pociągu albo gdziebądź, po czytaniu dla gorstki ludzi, pk dwóch dniach wyjętych z życiorysu, które można było spędzić na przykład sprzątając w kumorze skrzynię z zeszłorocznych zgniłych zimioków (kuźwa, nie zbiorę się do tego w tym roku chyba) się jedzie i się wzdycha pod nosem: ,,Boże, po co to wszystko".

I raz po takim westchnięciu zobaczyłem, że krzak, obok którego stoimy pod semaforem płonie, ale się nie spala. Otwarłem okno, żeby zobaczyć, o co cho i zadzwonić po straż pożarną.

- Radwański, a pamiętasz tę babcię? - dobiegło z krzaka.
- Tę z kapeluszem? - spytałem. Bo rzeczywiście, była taka babcia z kapeluszem. W mieście, w kórym czytałem piździło jak w Kieleckiem. Wiatr zerwał babci kapelusz (a było nosić chustkę jak przyzwoita wiejska babina) i tenże zasuwał z I prędkością kosmiczną w moją stronę. No to go złapałem i babci oddałem.
- Tak, tę z kapeluszem. Pamiętasz? Pusto było na ulicy. Jakby cię tam nie było, to zatrzymałby się w Wałbrzychu.
- I po to mnie trza było całą Polskę ciągnąć?
- No. A co jeszcze żeś chciał? .
- No w sumie to nic - odpowiedziałem, bo semafor się podniósł i już ruszaliśmy.

Jechałem, myśląc o sensie poezji i czy aby na pewno w łebie mi się nie poprzewracało.

czwartek, 23 lipca 2015

Odwołuję ogłaszanie śmierci polskiej poezji (chociaż Polacy nie istnieją).


Tu miała być notka, w której ogłaszam śmierć polskiej poezji jako zjawiska społecznego. Zbieram się do tego tekstu od powrotu z imprezy Poeci dla Tybetu w Brzegu. Ale najpierw dobry tekst o Brzegu napisał Artur Nowaczewski. Potem Radek, dla którego tamta edycja PDT to było chyba ciut za dużo napisał tekst, który mógłby być manifestem pokoleniowym, gdyby kogoś jeszcze obchodziły manifesty i pokolenia.
Jednym z najważniejszych elementów w kształtowaniu polskiego dyskursu poetyckiego po roku 2000 jest, na moje oko powszechne w rocznikach 70. i 80. poczucie własnej zbędności. Zgon polskiej poezji miały opóźnić slamy. Poezja bliska odbiorcy, odbiorca reagujący na żywo i od razu i takie tam. Skończyło się dryfem w kierunku stand upu. Nie o take poezje walczyli obrońcy Monte Cassino.
I tak oto doszliśmy do teraz. Teraz jest ten moment w którym gdyby jakiś zły Hitler przyszedł i zagazował wszystkich poetów, to nikt by specjalnie się nie przejął. Tzn. wiadomo. Mamy, dziewczyny/chłopaki, mężowie/żony, psy, koty, kury i króliki zainteresowanych. Ale wspólnota językowa, w obrębie której (i dla której) współczesna polska poezja powstaje - nie. Inna sprawa, że sama wspólnota nie istnieje, tzn. Polacy nie istnieją. (Krótko, żeby dygresji nie robić: społeczeństwo, które duma, czy przyjmować uchodźców wojennych, bo czy aby zintegrują się akceptując jego wartości nie ma żadnych wartości, ani tym bardziej prawa o nich mówić).
No ale notki, w której ogłaszam śmierć polskiej poezji jako zjawiska społecznego nie będzie. Bo w zasadzie wszystkie żale na temat frekwencji na imprezach i nakładów książek poetyckich rozumiem i podzielam. Tak, sytuacja w której blogerka modowa czy inny kominek utrzymuje się z pisania, a laureat Silesiusa  - nie, jest żenująca. Ale bez przesady.
Nie chodzi o tłumy. Nigdy nie chodziło. Tzn. wiadomka, że milej ego łechce setka osób na sali niż piątka. Ale to, co w wierszach najważniejsze, dzieje się zawsze między dwójką ludzi, a może nawet i to nie. Między słowami a pojedynczym czytajęcym. Tam są rzeczy ważne, możliwe, że jedne z najważniejszych, w tej przestrzeni.
A odwidziało mi się po trochu dlatego, że poczytałem fajne wiersze TUTEJ, a takoż również i TUTEJ. A i znalazłem swoje wiersze na forum o depresji. Między topicami o tym, jak zdobyć antydepresanty bez recepty a topiciem o tym, jak nasze samobójstwo wpływa na naszego terapeutę, tkwił sobie temat do dzielenia się czytaną poezją i był tam takoż jeden mój wierszeł i jeden przekładzik. Innego poczucia sensu nie będzie.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Czy jest życie inteligentne poza Podkarpaciem?

Co jakiś czas, nie czarujmy się, trzeba zadać sobie to pytanie i przekroczyć Wisłę. I można się dowartościować. Kolbuszowa ze swoim zapomnianym gettem, zapuszczonym kirkutem i zrujnowaną synagogą nie wygląda wcale tak źle na tle Buska-Zdroju, które w swojej synagodze ma Żabkę. Tak, tę Żabkę, w której dawno, dawno temu były Komandosy za 4 peeleny. Albo na tle Wiślicy. W Wiślicy ostatnią macewę ludność okoliczna obaliła w połowie lat 90., umieszczając na niej uprzednio antysemickie napisy. Tzn. Wikipedia twierdzi, że antysemickie, gdyby sprawą zajął się polski sąd, stwierdziłby, że to symbole szczęścia były czy takie cóś. Ale Wiślica ma szansę Kolbuszową pogrążyć, bo akurat jak tam byliśmy, to ksiądz na ogłoszeniach prosił o informacje o macewach, które z cmentarza wywędrowały. Będą porządkować, znaczy się.

Ale, ale. Wracając do tytułowego pytania - jest. Można to łatwo sprawdzić. Pod Połańcem jest wieś Zdzieci. Tak się nazywa. We wsi Zdzieci jest najgenialniejsza reklama na świecie. Minimalizm. Komunikatywność. Czarny humor. Wszystko na najwyższym poziomie. Reklama to prosty szyld. A na nim napis KOBIAŁKI ZDZIECI i numer telefonu.

Tak się podbija rynki.

piątek, 17 lipca 2015

Zostałem zatrzymany. Pierwszą paczkę już dostałem.

Normalnie jest tak, że poczta do mnie dociera do księgarni w mieście i stamtąd ją odbieram. Ale dzisiaj było jeszcze fajniej: jadę ci ja, jadę łowełem i zatrzymuje mnie listonosz. Normalnie, na środku drogi stajemy i gadamy. I listonosz pyta, czy wezmę pocztę. To ja mówię, że nie wiem. A listonosz wyjmuje z torby książkokształtną kopertę. No to mówię, że wezmę, jasne, kto by nie chciał. A potem pismo z ZUS. No ale za późno było, skusił mnie tą książką, poza tym pismo wysłane w moje urodziny, więc stwierdziłem, że pewnie życzenia. W piśmie z ZUS nie było życzeń. Było napisane, ile uzbierałem na swoją emeryturę. Niestety, za późno już na to, by umrzeć młodo i wizja tej emerytury jest całkiem realna. Dokarmiajcie mnie, jakby co.

A w książkokształtnej kopercie była nowa Fraza. A we Frazie różne ciekawe różności, w tym moja recenzja Rzeczy pospolitych Teresy Radziewicz. Się nią tutej chwalę nie dlatego, że moja, ale dlatego, że Rzeczy bardzo dobre są, a recenzja jest po to, żeby ludzie po nie sięgali. A kończy się recenzyja moja tak:


,,Rzeczy pospolite to piękna książka, pełna szacunku dla człowieka i jego spraw, pełna współczucia, a przy tym wolna od kuszącej w takich przypadkach drogi na skróty – kiczu i czułostkowości. Teresa Radziewicz jest wobec czytelnika uczciwa, zabiera go w drogę, która nie jest łatwa i nie prowadzi go do żadnych prostych odpowiedzi – nie taki jest jej cel. U celu jest litość i trwoga, świadomość, że jedziemy wszyscy na tym samym wózku. I trochę ten wózek ma z karuzelowego konika, trochę z rzeźniczej ciężarówki. Zrób z tym, co uważasz, czytelniku."

O Rzeczy pospolite należy pytać w najlepszych warzywniakach.

Fajans a sprawa polska

Wzrusza mnie historia włocławskiego fajansu, A tym bardziej mnie wzrusza, że prawie nic o niej nie wiem. Tzn. wiem cośtam cośtam, ale na tyle mało, żeby dużo luk w wiedzy musieć łatać wyobraźnią, co jest oczywiście znacznie ciekawsze. W ten sposób z nieuctwa uczyniłem metodę twórczą, Widzę przed nią piękną przyszłość.

No ale na razie to mam tylko parę dat zmian właścicieli wytwórni. A w nich kupę historii, tzn haczyków, o które historie można zaczepić,
Jakub Teichfeld na przykład. To, że jeszcze parę pokoleń wcześniej Teichfeldowie musieli być żyjącymi gdzieś na marginesie społeczeństwa drobnymi handlarzami czy kimś w tym rodzaju, a wtedy, gdy te wszystkie talerze schodziły z linii produkcyjnych, patrzyli na swojego prapotomka-właściciela dwóch wytwórni fajansu.
Ale potem przychodzi 1918 rok, fabrykę Teichfelda i Asterbluma kupuje Majer Nieszawski i spółka. Nie wiem nic o Majerze Nieszawskim, ale kojarzy mi się z majerankiem, a ten z kolei z maścią majerankową i z chorowaniem w dzieciństwie, czyli bardzo miło. Majer Nieszawski (i spółka) wtryniają w sygnaturę wytwórni słówko wielkimi literami pisane ,,Progres". Bo i jak tu nie patrzeć radośnie w przyszłość łaskawą. Fajanse robią się fantazyjne, aeroplany szybsze, automobile dłuższe i szersze, ogólnie - żyć nie umierać,
A potem jest 1939 i nie wiadomo, co się dzieje z Majerem Nieszawskim, ale raczej nic wesołego, bo te wszystkie włocławskie wytwórnie Niemcy biorą i nazywają z typowym dla siebie wdziękiem Industrie Werke Leslau. Brandnaming dekady, normalnie.
A jeszcze potem wszystko się robi zjednoczone i polskie, więc Polskie Zjednoczone Fabryki Fajansu we Włocławku też się takie robią, A jeszcze potem przychodzi 1991 rok i włocławskie fajanse produkujące poszukiwane, cenione etc. fajanse plajtują.

Cały XX wiek Europy Środkowej. Taki fajansiarski.

środa, 15 lipca 2015

Książkę daje. Za darmoszkę.

Z okazji remamętu książkowego (jak szumnie można nazwać w warunkach tego regału szukanie dwóch książek) stwierdziłem, że ostała się mi jedna, jedyna Chałwa zwyciężonym (książka z wierszami, nie niniejszy blog). Nie ma jej w naziemnych księgarniach an w najlepszych warzywniakach internetowych. Nie zakładam dodruku za życia (mojego bądź jej, jak powiedziałby klasyk), więc wrzucam cały PDF w internety. Można se ściągać i czytać. Wykorzystywać w celu walki o pokój światowy albo świętą sprawę fajnych przestronnych placów zabaw. W innym razie pisać na mejl.

Książka jest cała

TUTEJ

sobota, 11 lipca 2015

Gdzie są niegdysiejsze świnie?

Bo my, Polacy, to jesteśmy normalni. Świnie jemy, a na przykład koni - nie. I świniobicie robimy. Tzn. robiliśmy, bo teraz substytutem kompulsywnego żarcia mięsa w w gronie bliskim to grill chyba jest. No ale tak ogólnie, to u nas jest normalnie.
Ale nie wszędzie. My świnie jemy, a koni-nie. Ale są i inne ludy.  Pomówmy teraz o tych innych. Jakie są konsekwencje kulturowe ich odmienności? O mordercach Pana Jezusa pomówmy.

Tak, o Włochach.

Kalabria, letnie popołudnie. Do kalabryjskiego gospodarza przychodzi drugi.

- Niech bedzie pochwalony!
- Na wieki wieków!
- Siadojce, Giuseppe. Jak tam, siano żeśta skosily?
- A skolsilymy, skosily. Ale lyche to siano u nos w tym roku.
- A bo suszyło bez cało wiosne, to jakie mo być. Łu nos tak samo. W marcu to nie wim, co te moje gady bedo żryć.
- A dejcie spokój. A wicie, ze Vittoria Dżiowanino sie bedzie zanić?
- Nie godejciez. Z kim?
- A se przywiezła tam jakigo z ty Katanii, co tam była na weselu.
- No patrzciez. A juz mem myśloł, ze sie nie wydo,
- No jo tyz. Bedzieta co pily?
- Ni, jo nie na bojki mem przysed do wos, zaroz bede wracoł, bo u mie teroz roboty do frasa. Chałupe trza łocharuzyć, przygotować. No i jo z tym do wos. Nie przyślibyśta jutro do mie w gościna'?
- A co bedzie?
- A wicie, tak chopów z okolycy spraszom, bo kunia bede bił.










Sodomia z Katanią.









wtorek, 7 lipca 2015

Polsko-ukraiński przygraniczny ruch wierszy. Nowy Salon LIteracki

To była taka historia: Wszystko działo się w końcu 2012 roku, w tym czasie przyjęli u nas prawo, zgodnie z którym nawet w knajpach zabronili palić, a rok przedtem ten sam los spotkał „spożywanie alkoholu w miejscach publicznych” i picie prawie wszędzie było już nielegalne. Wtedy powstał pomysł, żeby powspominać czasy, w których mężczyźni mogli być po prostu mężczyznami, bez żadnych ograniczeń i zakazów. Na moim stole leżała książka „64 wierszy o wódce i papierosach”, można powiedzieć, że u mnie ten okres był nasycony Świetlickim. Kiedy wymyślaliśmy nazwę dla naszej akcji, dyskusji nie było. Mieliśmy świetne miejsce, jedyną wolną datą był 24 grudnia. Miałem poczucie, że to wszystko się jakoś łączy – pamiętam, że rozmawiałem z Mychajłem Żarżajłą, z którym to organizowaliśmy, wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Świetlicki ma wtedy urodziny. Dowiedziałem się, gdy w domu na Wikipedii zobaczyłem frazę: „ur. 24 grudnia. Gwiazdy ułożyły się tak, że ten męski wieczór poświęciliśmy właśnie Marcinowi Świetlickiemu.

CAŁOŚĆ TUTEJ


I tu sobie wspominam rok 2000, kiedy można było sobie u nas siąść w centrum miasta i wypić kulturalnie piwo i równie kulturalnie opalić lufkę i to wszystko było legalne. I tu mam, jako poeta unijny, taki apel w obronie kolegów i koleżanek zza Sanu - skoro i tak mają już takie badziewne prawa, jak u nas, to może ich chociaż do tego Szengena wpuśćmy? 

poniedziałek, 6 lipca 2015

Sztejtełe Kolbuszowa się mocuje

Sztejtełe moje mocuje się od kilku dni ze swoją żydowską historią. I fajno. Ale, jak to zwykle, gdy sztejtełe się do czegoś zabiera, sprawa jest wzięta od dupy strony. Na głowie postawiona jeszcze nie jest, ale brakuje niewiele.

1. Dyskusja nad tym, czy Naftali Saleschutz był zbrodniarzem czy nie jest  może i fajna, ale trochę jałowa, bo jedyne dokumenty, jakie znalazł na jego temat rzeszowski IPN mówiły, że pracował w kontrwywiadzie Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie. Czy faktycznie jako osoba znająca niemiecki weryfikował Niemców, którzy byli w mieście po wojnie? - Może tak, może nie - powiedzieli mi swego czasu pracownicy. IPN nie interesował się Saleschutzem, interesował się jedynie dwoma zbrodniarzami z Kolbuszowej - Józefem Osetkiem, który ma teraz spraw w sądzie od metra i do śmierci chyba miał je będzie i jego szefem, Sołtysem, który był umarł na długo zanim IPN powstał. Czemu Saleschutz budzi więcej emocji niż ta dwójka?

2. Skupiając się na Saleschutzu zapominamy o innych kolbuszowianach-Żydach, którzy przeżyli, jak Henryk Płaszczyński, Max Notowicz. Zapominamy też o tych tysiącach kolbuszowian, które zginęły w getcie, na cmentarzu żydowskim w Kolbuszowej, w getcie rzeszowskim, w Bełżcu i w innych miejscach. Wreszcie - zapominamy, o tych dziesiątkach tysięcy, które żyły tutaj przez setki (no, raptem dwie, ale zawsze) lat.

3. Dyskusja o Saleschutzu odciąga uwagę naszego sztejtełe od pytania, jak do tego doszło, że połowę kolbuszowian wymordowano na oczach drugiej połowy. I idącego za nim: czy udało się zrobić wszystko, co można było w tej sytuacji zrobić? Może tak, może nie. Sprawa wymaga badań prowadzonych bez emocji i przyjmowanych z góry założeń, co znaczy, że jeszcze długo niemożliwych. Więc na razie to zostawiamy i przejdźmy do następnej sprawy,

4. To, że żydowska społeczność Kolbuszowej pojawia się w publicznym dyskursie przy okazji Saleschutza sprawia, że zapominamy o podstawowym fakcie - to miasto do 1942 roku było miastem dwóch religii i kultur. Dwujęzyczny i dwureligijny samorząd funkcjonował. No, ogólnie - dało się. Fajnie by było, gdybyśmy dyskutując o Saleschutzu o tym nie zapomnieli. Podobnie jak o tym, że z nieupamiętnionym nijak gettem, zapuszczonym cmentarzem i sypiącą się synagogą nie bardzo temu miastu do twarzy.

wtorek, 30 czerwca 2015

Odpowiadam na palące pytanie: jak żyć?

Trzeba się w życiu czegoś trzymać, tak ten świat jest urządzony. Po to w zasadzie jest stworzona Biblia, no ale kto ją na co dzień da radę dźwigać, cały jej ciężar? No w święta. W poście i Adwencie to jeszcze Ale tak codziennie zwykły człowiek gdzie tam da radę. Może cesarz w Wiedniu. Może arcybiskup w Krakowie, może. Bo już że biskup w Przemyślu, to nawet i w to uwierzyć trudno.
Trzeba mieć jeszcze coś na co dzień, coś świętego, ale tak na ludzką miarę bardziej i tego się drugą ręką trzymać. Uwaga, w takim układzie obie ręce zajęte są. Żeby nie było, że nie mówiłem.

No to ja znalazłem i się trzymam. A trzymam się piosenki, którą Łusia ułożyła. A leci ona (cała) tak:

Uszy masz, to machaj nimi
Uszy masz, to machaj nimi
Uszy masz, to machaj nimi
Uszy masz, to machaj nimi

piątek, 26 czerwca 2015

Skąd wiem, że jest inacy.

Rodacy dość powszechnie wierzą, że ekonomia jest nauką ścisłą, a w jej obrębie działa tylko jeden paradygmat, ten, co go w telewizorze pokazują i w radyju jest. Ten wiecie, o uciskanych przedsiębiorcach i o strasznych pracownikach, którym nie dość, że się daje pracę, to jeszcze trzeba im płacić.

A ja mam inacy, bo ja wiem, że z tą ekonomią jako nauką ścisłą to cuś nie teges. A wiem to dzięki przygodzie.

Dawno, dawno temu jechaliśmy z dużo lepszą połową pociągiem. Było to przed wojną, więc pociąg miał przedziały. Przedziały miały tę zaletę,  że jak ktoś kłapał dziobem na cały przedział, to słyszał tylko przedział, a nie, jak teraz, cały wagon. Kłapiący był jeden - mały student, na oko drugi rok, na ucho-polibuda. - Doradca finansowy to ktoś, kto powie ci, jak złapać słonia nawet, jeśli nie był nigdy w Afryce - mówił, a adresatem mądrości był drugi szkoliar, tak ze cztery razy większy. No i ten mniejszy mówi tak: bierzesz kredyt studencki. Ale nie wydajesz nic, ciągniesz kasę od starych, wszystko wpłacasz na fundusze inwestycyjne. 17 procent rocznie, pewny zysk, procent składany, po roku spłacasz kredyt, po studiach masz na mieszkanie, ja bym nie czekał. Duży myśli, męczy, kombinuje, ale my, cały przedział, nie mamy wątpliwości. Jak tylko wysiądziemy z pociągu bierzemy kredyty studenckie. I my, i zakonnica spod okna, i górnik, i hutnik, i konduktor, który z kasownikiem rozwartym patrzał na słupki i wykresy. - Za dwa lata kupię sobie cały pociąg - myślał. - Cały, kurwa, pociąg i trzy lokomotywy. Zajadę na stację, otworzę drzwi i jak ktoś spyta ,,Panie, a ten pociąg to gdzie leci"?, to odpowiem, że do dupy na raki, łapać szczupaki - tak myślał, na twarzy to miał wypisane. I dupy, i raki, szczupaki.

No i jak wysiedliśmy z pociągu, to wszyscy polecieli po te kredyty studenckie. My nie, bo wśród licznych zdolności nie mieliśmy nigdy akurat kredytowej.

I dobrze, bo parę miesięcy później fundusze poszły w dół i szły już w tym kierunku tylko. I to tak szybko, że jak ktoś zabalował w piątek, to w poniedziałek, jak się ogarnął, mógł już nie mieć złamanego łata łotewskiego przy duszy.

Myślę czasami o tym małym i dużym. O tym, że jak ten duży zaczął krążyć, to lepiej, żeby ten mały miał na tym kursie dla wciskaczy bankowego gówna jakieś seminarium ze spierdalania i mógł zdążyć. Duży mógłby go spokojnie zjeść. I nie żałujmy chłopu.

środa, 24 czerwca 2015

Jak przetwać w Puszczy. Odc. 1: kupowanie miodu.

Jako że zbliżają się wakacje, moją skrzynkę tradycyjnie zalały pytania od osób wybierających się do Puszczy Sandomierskiej. Pytania dotyczą tego, jak przeżyć, jak unikać dzikich zwierząt, jak zastawiać sidła, jak realizować szerokie kontynuanty samogłoski nosowej przedniej. Na wszystkie odpowiem w stosownym czasie. Na razie zaczynamy od kwestii najbardziej palącej: jak zaopatrzyć się w miód.

Jest to bardzo proste. Jedziemy do Sokołowa Małopolskiego, gdzie na rynku (figura św. królowej Jadwigi z 1933 roku) czekamy na śwagra. Śwagier wie, gdzie mieszka pszczelarz, a w każdym razie miał wiedzieć, ale okazuje się, że nie wie. Tzn, wie, że trzeba jechać do Trzebuski i tam znaleźć miejsce, gdzie kończą się druty telefoniczne i nie dochodzą w związku z powyższym dalej. No to jadziem. Druty się kończą. Okazuje się, że pszczelarza nie ma, ale są pszczoły. Oglądamy z dziećmi ul kłodowy, których, jak wiadomo, już nie ma. Kilka telefonów. Okazuje się, że jest człowiek, który wie, gdzie mieszka człowiek, który coś wie. Tylko trzeba jechać do Wólki Sokołowskiej. A z Wólki Sokołowskiej to już prosto, przez Górno Meszne (nie mylić z Górnem Zaborze) do Woli Zarczyckiej, za furgonetką człowieka, który wie, gdzie jechać, po drogach na tyle szerokich, żeby dwa dziki mogły się minąć bez zahaczania szablami. Trochę pada, trochę nie, od jazdy po zakrętach ostrych najmłodsze dziecko wymiotuje borówkami, co w połączeniu z tęczą przez całe niebo nad Wolą Zarczycką tworzy pełną paletę. Nierealne zupełnie światło kładzie się na tym, co z Puszczy zostało, a tam akurat zostało dużo. Las wygląda, jakby się palił, tęcza zajmuje pół nieba, kicz monstrualny, aż zatyka. I w zasadzie można już miodu nie szukać. Ale w końcu się znajduje, się dojeżdża na miejsce, trzeba wracać, dzwonić, że się spawy pokomplikowały i to radyło to się nagra trochę później. I w zasadzie to należy nam się opierdol wielki jak Giewont, ale hasło ,,Wracam z Woli Zarczyckiej i zasięg mi się kończy" łagodzi wszelkie spory, ucisza burze, poprawia krążenie. I tak to jest.


W przyszłym odcinku wyjaśnię, co zrobić, gdy ludzie się od nas odsuwają na basenie widząc naszą zieloną stopę, a my nie mamy ochoty tłumaczyć, że to tylko drewnochron i że za dwa lata sam zejdzie.