piątek, 28 października 2016

Historie rodzinne. Lost dżenerejszyn

Mój pradziadek, jak się ostatnio okazało, a o czym mówiła historia, której się przez lata w rodzinie nie opowiadało, był prowokatorem Ochrany. Początek opowieści jest banalny, bo chodziło o pieniądze, o utrzymanie się w mieście, na studiach inżynierskich, które były jedyną szansą wyrwania się z prowincji zaboru rosyjskiego. Kiedy oficer Ochrany (słusznie) na podstawie fatalnych warunków materialnych, w jakich żył, wytypował go na płatnego prowokatora, było to, jak po latach opowiadał wujkom moim, niczym manna z nieba. 
Niestety, kariera się nie rozwinęła zbytnio. Dostał na początek jedno zadanie: zorganizowanie niewielkiego koła dyskusyjnego, w którym studenci poruszaliby rewolucyjne tematy, a które to kółko Ochrana elegancko miała szybko zwinąć. Sprawy potoczyły się jednak inaczej. 
Chodzi o tradycyjne wychowanie w konwikcie ojców jezuitów, którzy wpoili pradziadkowi bardzo rozbudowany etos pracy i  niemal obsesyjne dążenie do perfekcji. Jeśli uczył się łacińskiej odmiany, to od razu wszystkich deklinacji  i koniugacji i nieregularnych czasowników też, jeśli miał skakać przez kozła, to skakał, robiąc salto, co przypłacił dwoma skręceniami kostki. 
Do pracy prowokatorskiej wziął się więc tak sumiennie, jak tylko mógł, jak go ojcowie jezuici nauczyli. Oficer prowadzący pradziadka miał się z nim skontaktować za miesiąc, ostatecznie zrobił to po dwóch miesiącach, bo jakieś zawirowania były, w każdym razie kółko dziadka już liczyło wtedy setkę osób i cztery organizacje poza Petersburgiem. Sprawa zrobiła się za gruba na jednego podrzędnego oficerzynę, trzeba było ją przekazać wyżej i się wytłumaczyć. Zanim papiery doszły, gdzie trzeba, do studenckiej stancji pradziadka dochodziły już grypsy i tajna korespondencja z guberni syberyjskich i kaukaskich. Sprawa musiała się rypnąć i dziadka z tych studiów inżynierskich ostatecznie wywalili. Był z tym swoim kółkiem właśnie na etapie organizowania krążownika. Nie wiem, jak ta historia się skończyła. 

No dobra, tak na serio, to pradziadek był frezerem i sprowadził się do Stalowej Woli, żeby pracować za niewyobrażalną jak na robociarskie ówczesne warunki kasę w COP. Zdążył odebrać dwie wypłaty, a potem wybuchła wojna. 
A ciotka, córka jego, jako pierwsze wspomnienie nowy ojczysty lasowiacki ziemi przywołuje to, że w życiu swoim ośmioletnim nie widziała tyle piasku, ile zobaczyła na stacji Stalowa Wola, gdy na ziemie nowo ojczysto spojrzała. 

Tradycja bycia straconym pokoleniem jest w naszej rodzinie długa. 

1 komentarz:

  1. baśniowa wersja fajniejsza... nawet mimo późniejszych dziesiątków milionów ofiar w ludziach ;-)

    OdpowiedzUsuń