niedziela, 3 lipca 2016

Dziennik wyprawy do Warmii

Joannie Lewandowskiej

I tak stało się roku Pańskiego 2016, że, opuściwszy znajome, spokojne wody Przyrwy i Zyzogi puściliśmy się na wody niezbadane i nietknięte stopą żadnego galicyjskiego cadyka. Ani w ogóle kogokolwiek innego, kto po wodzie chodzi. Częściowo konno

 częściowo przez rzeki.

Dotarliśmy w końcu na Warmię. Ludność tamtejsza trudni się rybołówstwem i nauczycielstwem, jest przyjaźnie usposobiona i w ogóle. To, co przeczytacie w żywocie Brunona z Kwerfurtu to gruba przesada. 

Zrazu zgodnie z wielowiekową tradycją wzięliśmy się za poszukiwanie skarbów. Niestety, znaleźliśmy jedynie miejsce, gdzie, jak można sądzić z tajemnych znaków, templariusze zamurowali, nie wiedzieć po co, pawia. A na cholerę nam zamurowany paw? 


Udało się nam znaleźć za to mózg. Ludność miejscowa, jak widać, polecała, to jak było nie brać. Zwłaszcza że tanio. A skoro mózg już został znaleziony, można się było wziąć za głoszenie.



A głosiliśmy to, co głosić trzeba zawsze. Że diabeł, owszem, działa. Na krótką metę może mu się coś nawet udać, może sprawić, że ludzie będą toczyć pianę i mówić Czesława Miłosza po aramejsku. Albo może ich przekonać, że uznawanie tonących dzieci za coś dobrego i sposób na obronę cywilizacji to coś nie tylko nie ohydnego, ale i chwalebnego nawet. Owszem, takie rzeczy mogą mu wychodzić i takie robi z przytupem, jak to posiadacz kopyt, co nie? 

Ale są i rzeczy większe. Są cały czas i w każdej sekundzie gesty bezinteresownego, zupełnie bezsensownego dobra. Od poświęcenia ostatecznego po zupełnie proste, ludzkie odruchy. I one się nie biorą znikąd. Za każdym z takich gestów stoi siła tak wielka, że trudno się o niej nawet myśli bez lekkiego drżenia. I że, tak ostatecznie, to z niej pochodzą rzeczy naprawdę trwałe, jak  chwila czyjejś ulgi czy podtrzymana przez moment nadzieja. Myśl o tym to może i nie jest jakaś najlepsza broń przeciwko rozpaczy, ale to jedyna, jaka jest. 

No i tageśmy głosili, a co, a jak. Powymądrzalim się, powymądrzalim, a tu praktyka czekała tuż, tuż za rogiem Bugu. Jedziemy sobie po ekspresówce, a tu nagle hyc i okazuje się, że wleczemy za sobą malowniczy niezwykle pióropusz dymu. Nie dymu z rury wydechowej normalnego, o nie. Byliśmy Hutą Katowice na kołach, mobilnym koncertem kapeli z lat osiemdziesiątych, kometą, którą Halley gorzko opłakiwał, sprzedając.
Ewakuacja, szukanie, trójkąta, gaśnicy i inne rozrywki takich okazji to był jednak tylko wstęp do rozrywek właściwych. Bo się okazało, że jak się dym rozwiał, to się dobrzy ludzie pojawili. Wodę przynieśli. Dzieci w maliny wpuścili. A gdy już, dzieci wyprawiwszy do chałpy, spokojnie na lawetę czekałem, mając zamiar poczytania wreszcie nowego numeru Frazy, to czytać nie mogłem, bo się co i rusz ktoś zatrzymał i pytał, czy nie trza mi pomocy jakiej, chociaż kto mnie zna wie, żem urodziwą dziewoją, zgodnie ze stereotypami takie reakcje wywołującą, nie jest. 

I o tymem właśnie dumał, lawetą przez Nowy i Stary Nart jadęcy. O tym, że spalona turbina to nieduża cena jak za tyle dobra naraz. I o tej czopce piniendzy, co ją trza bedzie panu od lawety zapłacić. 

Ale w chałupie czekał mejl od Remigiusza Mazura-Hanaja, że w konkursie na pieśń dziadowską nową wygrałem czopkę piniendzy. Dokładnie tyle, ile pan od lawety przed chwilą był ode mnie wziął. Dokładniuśko. I tak to właśnie działa. 

 


2 komentarze:

  1. o chlorella, toś się nie pochwalił! turbiną! gratuluję dziadostwa i ten... strasznie za Wamy tęsknię!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo co mam niewieście o turbinach. Tym bardziej że się nie znam. Tym bardziej, że co tam turbina, pani. To je relacja z meczu opaczność:opatrzność (do przerwy 0:1).

      Usuń