sobota, 31 sierpnia 2013

Porozumienia sierpniowe, czyli cenzurujo mnie

Z okazji rocznicy porozumień sierpniowych i niusa o engryberdsach wpadłem w jesienną zadumę. W niusie o engrybrdsach chodzi o to, że ludność tubylcza w Bolandzie dziwi się, że musi towar wyszukiwać, o towar zabiegać, towar układami towarzyskimi pozyskiwać, w kolejce stać i w ogóle, że nasz biedakapitalizm wygenerował im sytuację jak nasz biedakomunizm, chociaż chodziło tylko o maskotki w promocji, a nie o srajtaśmę.

Niespodzianka nie powinna być taka niespodziana, bo to, że teraz się stoi w kolejce po engryberdsy, a nie po srajtaśmę, nie znaczy, że sytuacje się przestały generować. A guzik!

Robił ja ostatnio materiały edukacyjne dla dzieci na zlecenie Firmy. W materiałach miało być o tym, że owoce i warzywa zdrowe są. Ale nic o tym, że są zdrowe być jednocześnie nie mogło, bo Firma nie miała np. badań dowodzących, że jak zjemy kilo selera, to nie umarniemy marnie, tylko żyć będziemy nawitaminizowani jak wagon Nimm2. I któś mógłby Firmę pozwać. Więc oczywiście językiem Ezopowym, mową aluzji, międywierszową szeptaniną o zdrowotności warzyw trzeba było pisać, jak normalnie jacyś Filomaci, Filareci i inni Filateliści. Inną razą musiałem dokonać autocenzury i wykreślić z materiałów wzmiankę o kotach pijących mleko, bo Firma mleka nie produkuje, więc i promować go nie będzie. I inne takie wesołe wesołości.

I oczywiście, nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie tego cenzurą, bo pracując dla klienta mam obowiązek przyjmować jego uwagi i ja się z tym zgadzam - uwaga klienta, choćby najbardziej absurdalna, jest święta.  Ale właściwie, dlaczego nie? Czemu ograniczanie tego, co powiedzieć można ze względów politycznych ma być czymś innym, niż ograniczanie ze względu na to, kto nam i za co płaci albo za co nas może pozwać? W czym polityka miałaby być lepsza od ekonomii?

Warto nad tympodumać tym bardziej, że sytuacja jest kuriozalna. Prezydenta można spokojnie nazywać ruskim pachołkiem, o premierze mówić, że zamordował pospołu z Putinem prezydenta byłego i żyć sobie jak pączek w maśle, łażąc od jednej niepokornej redakcji do drugiej. Można jęczeć, że żyjemy w dyktaturze i za to jęczenie dostawać fajne pieniądze. Nie można natomiast napisać, że w tatarze Sokołowa jest chemia, bo kajdany, kibitka i Sybir, panie. Jest dokładnie tak - granic wolności słowa nie wyznacza już cenzor czy jakiekolwiek polityczne uwarunkowania, tylko zasobność portfela delikwenta i korporacji naokoło.

Tak że tego, panie dzieju, są engryberdsy i srajtaśma, a wolności, cóś mi się zdaje, tyle, co zawsze było. A w moim przypadku nawet jeszcze mniej, bo za komuny to ja se nawet mogłem lekarkę obsikać na przeglądzie dwulatka i nikt mi nic nie mówił. A teraz bym spróbował!

piątek, 30 sierpnia 2013

Taras Malkowycz ***(Możliwe, że urodził się podsłuchiwaczem telefonicznych rozmów)


Tarasa Malkowycza  czytelnicy tej stronki znają, więc bez szczypania zapodaję drugi tekst tego autora z wydanej w 2013 książki ,,Ten, kto lubi długie słowa''. Tarasa będzie można posłuchać w grudniu w Krakowie na żywo, poprzednio zapomniałem dodać. Szczegóły, jak będą, to będą.

********

Możliwe, że urodził się podsłuchiwaczem telefonicznych rozmów
pił i słuchał
rozumiał mechanizm
czuł jak telefoniczne kable
stają się mimowolnymi świadkami drżeń głosów
nie na darmo małe dzieci czasem przyczepiają je sobie
bawiąc się w ogoniaste diabełki
Tak, coś w tym jest, dzieci nie wiedzą,
że te kable, zanim odcięli je od słuchawek
były wypełnione ludzkimi sprawami
które potem przesączały się przez dziurki na ich końcach
 i wylewały w dźwiękach dzwonków na pasach,
którymi przepasują się mali kolędnicy
ich dźwięki przypominały dźwięk dzwonka
starego telefonu
Potem temu podsłuchiwaczowi wybili okna
Później pił i słuchał
jak wiatr dzwoni w kawałkach okiennego szkła
Ale nie usłyszał,
co zadźwięczało w odpowiedzi





Czy można przełożyć ,,małankę'' jako jasełka? Chiba tak, dzięki temu tekst ludzie spoza ukraińskiej (białoruskiej, rosyjskiej) diaspory skumają bez przypisu, a i sam autor ucieszył się na wieść, że w Polsce jest podobny zwyczaj. Dzieci chodzą po domach, przebierają się i dostają łakocie. Coś Wam to przypomina? Ha, Słowianie mieli Halołiny zanim to było modne.


Edit: słuszna uwaga anonima, że odpowiednikiem małanki jest raczej kolędowanie, biję się w piersi, bo kolędowanie miałem na myśli, a mózg mi wyrzucił jasełka. 

środa, 28 sierpnia 2013

Dziadek dedykowany do orzechów

Skaner dedykowany do fotografii. Samochód dedykowany do transportu miejskiego. Papier dedykowany do dupy. Jeszcze trzy-cztery lata temu dedykowany mógł być utwór, dzieło artystyczne. Tako rzecze SJP PWN, tako rzecze Doroszewski. Ale tak ze dwa-trzy lata temu dedykowane zaczęły być różne sprzęty. Na to słówko zacząłem trafiać właśnie w opisach rozmaitych urządzeń. Nie przypuszczałem, że ten idiotyzm zrobi taką karierę, ale dzisiaj pani w aptece użyła zwrotu tran dedykowany dla dzieci i w tym momencie rozwarło się sklepienie przybytku owego i przyszedł jasny szlag i wziął i mnie trafił.

Jak coś ne funguje, to znaczy, że wina systemu. Jasne, w pierwszym odruchu ukułem taką teorię. Oto dawno, dawno temu polscy biedapracodawcy zlecali tłumaczenia zagramanicznych opisów sprzętów studentom anglistyki nieznającym polskiego. Albo jeszcze inaczej - w ramach oszczędzania na tłumaczeniu zlecali to pierwszemu lepszemu pracownikowi sklepu foto, który wpisał sobie w CV znajomość angielskiego, polski znając jedynie w stopniu komunikatywnym. Albo sami tłumaczyli, polszczyznę znając głównie biernie. I tak oto znalazłem dowód na kolejną zbrodnię kapitalizmu przeciwko ludzkości, ale cóś mnie tknęło. Wpisałem frazę dedicated scanner w google translate. Maszyna wypluła skaner dedykowany. 

Prawda jest straszna. Polszczyzny nie niszczy tylko biedakapitalizm. Niszczy ją biedakapitalizm i tłumaczący globalny robot. Bunt maszyn, normalnie. Dedykowanych do rozdupcania języka.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Psy 4, czyli ultimatum,



A pani na poczcie mówi, że w paczce nie można wysyłać broni, materiałów wybuchowych, fajerwerków ani żywych zwierząt. Co mi przypomina o ważnej rzeczy.

Psy oddam w dobre ręce. Niestety, na razie konwencjonalne sposoby oddawania nie przyniosły spodziewanych efektów – cztery psy przybłąkane się rozeszły, pięć zostało. A nie po to upilnowałem swoją sukę, od defloracji jak oka w głowie strzegąc, żeby pięć psów dwumiesięcznych mieć na stanie, o nie.

Więc drodzy Czytelnicy – to już nie są psy. To są zakładnicy. Jeżeli do 1 września, do pamiętnej i tak bolesnej dla wszystkich Polaków rocznicy pójścia każdego z nas do szkoły, nie znajdzie się przynajmniej jedna osoba chcąca przygarnąć psiaka, zasób bębnów (bębenków, bo to szczeniaki) obręczowych używanych przez Hadrę zacznie się zwiększać, jeśli wiecie, o co chodzi. I tak co tydzień. Ultimatum zostało przedstawione.


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Dziennik wyprawy do Ślązaków



Pracowity i pobożny lud śląski ma różne osobliwe zwyczaje. Na przykład nie pije alkoholu na podwórku.





A w witrynach sklepów umieszcza krótkie formy wierszowane. „Strzelając tuby na różne okazje” - brzmi jak początek jakiegoś eposu, ta urocza oldskulowa inwersja, bo przecież taki zdanie powinno iść w szyku zdania złożonego jako drugie najwcześniej, co nie? Co z tego, że brzmi bez sensu. Może nasze czasy dobrze opisze epos, który będzie bez sensu?  


piątek, 23 sierpnia 2013

Aleja Trzech Druidów, czyli ostatnia wioska Galów

Zaczęło się od zdania ,,Jak przyjadę do Polski, to się pouczę polskiego, bo głupio chociaż trochę nie znać'' i mojej pierwszej myśli, że oj tam, oj tam, tylu Polaków ma z tym językiem problemy i żyje. Chociaż owszem, fajnie umieć coś w języku sąsiadów, a porozumiewanie się po angielsku ze Słowianami to obciach.

Ale zaraz, zaraz, czy aby na pewno obciach? Czy patrzenie z wyższością na ludzi, którzy żądają w czeskim Cieszynie menu po angielsku  nie wynika z jakiegoś folkowo-słowianofilskiego snobizmu. Biję się w piersi i robię rachunek sumienia. Wynika.

Gadanie z czeskimi kelnerami po angielsku to postawa racjonalna. Jeszcze sto lat temu z ogonkiem Edward Sapir przekonywał, że angielski nie nadaje się na język uniwersalny, bo jest w nim zbyt wiele kategorii niemających żadnego wykładnika formalnego, a zatem niedostępnych dla kogoś, kto nie jest native-speakerem. Tak jest na przykład z kategorią rodzaju - u nas, jak coś ma końcówkę -a, to wiadomo, że baba, przynajmniej gramatycznie. W angielskim tak nie ma i póki nie obejrzymy Sensu życia według Monty Pythona z napisami nie wiemy, że death jest po angielsku rodzaju męskiego. A jakiego rodzaju jest np.puzon? Za czorta się nie dowiemy. Sapir nie przewidział powstania simple english. Jak to było możliwe przy jego wkładzie w językoznawstwo, nie wiem, ale nie przypuszczał, że takie kategorie, jak rodzaj gramatyczny będą użytkownikom zbędne, podobnie jak np. te wszystkie dziwne angielskie czasy. Nieangielscy użytkownicy stworzyli simple english, możliwe, że jeden z najpopularniejszych języków na Ziemi. Tuż po angielskim, zwłaszcza w wersji simple jest mandaryński Potem jest hindi, potem arabski, na piątym miejscu hiszpański. Polski i ukraiński są na 26 i 27 miejscu najczęściej używanych języków, daleko za kantońskim (13 miejsce) czy wietnamskim (12), niedaleko za tureckim (21).


Jeśli za dwa tysiące lat będzie jeszcze jakieś inteligentne życie na ziemi i jeśli będzie zajmować się przeszłością, to zainteresowanie tego życia skupi się najwyżej na pierwszej piątce języków. Z tej perspektywy przekładanie wierszy z polskiego na ukraiński albo na odwrót czy w ogóle walka o czytelnika posługującego się tymi językami nabiera rysu takiej szlachetnej donkiszoterii. Owszem, urocze, ale na dłuższą metę bez sensu albo na odwrót - owszem, bez sensu, ale urocze. Jesteśmy w miejscu, w którym byli galijscy druidzi czy tam inne Kakofoniksy. Siedzimy na obrzeżach Imperium i śpiewamy dla garstki ocalałych jeszcze Galów, podczas gdy mainstream cywilizacji dzieje się gdzie indziej. Aleja Trzech Wieszczów w Krakowie to powinna być Aleja Trzech Druidów.

Co mi przypomina o druidzie Mickiewiczu. Nie wiem, czy cały ten mesjanizm, poza przyczynami oczywistymi, jak leczenie porozbiorowych traum i kompleksów nie miał przypadkiem źródeł we właściwym rozeznaniu sytuacji - Polska z roli kulturowego, powiedzielibyśmy dzisiaj, trendsettera w XVI wieku przeszła do roli papugi narodów. Galowie przy ognisku, Siouxowie zasłuchani w szamana, etc. Mickiewicz i w ogóle romantycy (bo co miał na myśli Norwid mówiąc, że bronią języka-arcydzieła?) zdawali sobie sprawę z tego, że kultura musi być konkurencyjna. Podoba mi się Mickiewicz z Ksiąg narodu i pielgrzymstwa, bo w nich jednym z głównych problemów jest pytanie, co Polacy mogą wnieść do kultury ludzkości. Co unikatowego, niepodrabialnego. Mickiewiczowi wyszło, że idea wolności. A co powinno wyjść teraz?

środa, 21 sierpnia 2013

Przedwczesne komórki rakowe

Na ogół jestem miły dla  telesprzedawców. W każdym razie nie rzucam kurwami, pytanie, skąd mają numer to zwyczajowy szczyt mojej perfidii, bardzo zresztą rzadki. Ten system jest tak skonstruowany, że jest mnóstwo ludzi, których można bezkarnie opierdalać (ludzie pracujący na słuchawkach, kelnerzy, hostessy, dziennikarze), a nikogo opierdalać ni ma sensu. Więc kiedy dzwoni telesprzedawca pamiętam, że jest ofiarą tego systemu i w ogóle, że w systemie oszukańczej sprzedaży kołder za tryliard złotych czy innych cudowności jest nie dla własnej przyjemności ani z własnej woli, pamiętam, że kiedyś, w lepszym świecie to szefowie szefów tych ludzi będą za karę spać pod tymi kordłami i leczyć się magicznym elektronapierdalatorem usuwającym kurzajki.
No właśnie, a'propos elektronapierdalatora -  zadzwoniło dziewczę i zaczęło namawiać mnie na wyjazd do Medyni Głogowskiej na badania magicznym czymśtam prądowym leczącym wszystko (z wyjątkiem akurat jąkania, co by mnie żywo interesowało) i wrodzona ciekawość wzięła górę. Po informacji, że aparat wykrywa, cytuję ,,przedwczesne komórki nowotworowe'', nie wytrzymałem i zapytałem: ,,Ale jak to przedwczesne''?
Czyżby aparat rozróżniał raki na przedwczesne i raki w sam raz? Czyżby człowiek mógł wyjść z aparatu z wynikiem fenomenalnym, a potem zawinąć się w pół roku, bo aparat uznał, że jego komórki nowotworowe nie są przedwczesne, wręcz przeciwnie, są w sam raz i najwyższy czas na ciebie, dziadu?
Pytanie zbiło panią z tropu i zakończyło ciekawie zapowiadającą się wymianę myśli.

wtorek, 20 sierpnia 2013

Тарас Малкович *** (Від тих вітрових поривів)

Czasu mało i nerwów tyż, ale kiedyś trzeba było sięgnąć do zbiorku Tarasa Malkowycza ,,Ten, kto lubi długie słowa''. Z przyczyn oczywistych na pierwszy ogień idzie wiersz, w którym pojawia się drumla. Gdy kiedyś, kiedyś powstanie antologia ,,Drumle i drumliści w poezji krajó byłego Układu Warszawskiego   początków XXI wieku'' ten wiersz na pewno się w niej znajdzie, być może jako jedyny.

O autorze: urodził się 15 stycznia 1988 roku w Kijowie. Poeta, tłumacz, sam też tłumaczony na polski, niemiecki i angielski. Autor antologii Snowydy (2010) i wspomnianego tomu ,,Ten, kto lubi długie słowa'', który jest świeżynką z tego roku.

***

Od tych porywów wiatru
morska woda zaczyna się formować i
mierzyć na ostrość grzebieni z wyszczerbionymi skałami
skała też się rusza, kamień za kamieniem
przygotowuje swoje oczy do jak najbardziej udanego zderzenia z mewą,
która jeszcze w locie staje się bardziej nieruchoma od wody i kamienia
z wyrzuconym w górę skrzydłem jest podobna
do dzieła ubogiego rzeźbiarza,
któremu zabrakło gipsu
wiatr, który zebrał z ziemi setki parasolek
jak świetny grzybiarz
ułożył fale w taką szorstkość
że mewa upadłszy jeszcze długo czochra o nie grzbiet, a wtedy
kędzierzawi plażowi sprzedawcy wszyscy jak jeden mąż wyciągają swoje drumle
i grają każdy swój rytm
idąc w zawody kto lepiej naśladuje
bicie mewiego serca




niedziela, 18 sierpnia 2013

Polska inżynierska, czyli co boli krowę?

Jak Polska długa i szeroka internety i gazety piszo, a wujowie na imieninach mówio, że humanistyczne studia nie gwarantują pracy, a raczej coś wręcz przeciwnego. Eureka, alleluja, prawie 20 lat z tym zeszło, ale się udało, lud nadwiślański ogarnął, że łacińskie końcówki wkuwa się nie po to, żeby kipnąć na zawał po kokainie wciągniętej na własnym wypasionym jachcie, tylko w suterenie na suchoty.

Bardziej niepokoi mnie wynikająca z tego epokowego zaiste odkrycia deprecjacja studiów humanistycznych i humanistyki jako takiej. Dokładniej, stojące za nią przekonanie, że wiedza ma się przekładać na zysk, najlepiej jak najbardziej wymierny i jak najbardziej natychmiastowy. Przekonanie to jest sprzeczne z pierwotną ideą uniwersytetu (matko, jakie szanse na uzyskanie grantu na badania mógłby mieć dzisiaj Tomasz z Akwinu?) i nic dziwnego, że tę instytucję niszczy. Z jednej strony ludzie (rodzice, studenci, wreszcie tzw. społeczeństwo) oczekują, że uniwersytety będą takimi turbozawodówkami, tzn. zawodówkami tylko że wypaśniejszymi, z drugiej Wielki Babilon to oczekiwanie spełnia. Już teraz pozyskanie pieniędzy na badania humanistyczne jest trudniejsze niż drzewiej, a doktoranci żywią się korą i szarańczą.

Ujmowanie rzeczywistości w kategorii produkcji i zysków jest niebezpieczne, jeśli pomyślimy, że z wyjątkiem tych, których czeka śmierć nagła a niespodziewana wszyscy będziemy kiedyś nieproduktywni i bezużyteczni, jesteśmy generatorem strat z opóźnionym zapłonem. To, jak wtedy będziemy żyć zależy od tego, jakie społeczeństwo sobie dzisiaj zbudujemy.

A jakie budujemy? Czytam w Nowej Trybunie Opolskiej rozmowę z prof. dr. hab. Zbigniewem Dobrzańskim, kierownikiem Katedry Ochrony Środowiska i Dobrostanu Zwierząt na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Rozmowa sama w sobie ciekawa, bo profesor powołując się na wyniki badań wskazuje na to, że cierpienie zwierzęcia przy uboju rytualnym nie różni się zbytnio od cierpienia przy uboju z ogłuszeniem, zatem wszelkie poczucie wyższości nad żydami czy muzułmanami na sza mięsożerna cywilizacja może sobie w buty wsadzić. Jedna z wypowiedzi fachowca od dobrostanu zwierząt jest jednak szczególnie ciekawa. ,,Ma jej [krowy] nie zabić, bo ją to boli? Takie argumenty to histeria totalna. Z powodu tej histerii wielu ludzi straci pracę''. No ciekawe, nieprawdaż? Zauważmy, według profesora nie mamy tu do czynienia z konfliktem dwóch wartości, z których jedną jest zwierzęce cierpienie a drugą ludzki zysk. Nie, profesor w ogóle nie uznaje cierpienia za argument w dyskusji na temat zysku. To, co wykracza poza kalkulację ekonomiczną, staje się czystą histerią. Ciekawe, czy za jakiś czas, gdy profesor będzie generował straty, również będzie uważał, że poprawa dobrostanu ludzi w Domach Pomocy Społecznej to czysta histeria? Jeśli ówczesne społeczeństwo będzie składało się z ludzi nierozumiejących sensu zajmowania się rzeczami nieprzekładalnymi na natychmiastowy efekt ekonomiczny, nie chciałbym być w jego skórze.


czwartek, 15 sierpnia 2013

Drogi Skarbie

No oko, byłem dzisiaj na kirkucie, bom pokazywał ziomkom, jaka Kolbuszowa jest fajna i ciekawa. Ale na cmentarzu trochę poświeciłem oczami. Gałęzie, któreśmy pościnali ostatnio i śmieci ciągle leżą. Początkowo obudziło to moje niekłamane wkurwienie, ale teraz jest tylko lekki smuteczek. Bo ok, drogi Skarbie Państwa, którego własność stanowi kirkut, ludzie przychodzą, sprzątają, rąbią, przynoszą narzędzia, etc., Paweł załatwia, organizuje, a od Ciebie, drogi Skarbie, wymagałbym tylko nieutrudniania wyręczania Cię w Twoich obowiązkach. 
To takie minimum, które pozwala energii społecznej nie wziąć i nie zdechnąć.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Przepisy, jesteście przestrzeżone


Staję w Nowej Dębie przed tabliczką, za którą stoi otchłań. Tabliczka każe mi przestrzec przed czymś przepisy. Więc dobrze, drogie przepisy, przestrzegam was, grozi wam niebezpieczeństwo. Jesteście sobie na świecie, w którym wielu ludzi będzie próbowało was złamać. Więcej, jesteście w świecie, dla którego łamanie jest regułą. To, co niezłamane, będzie próbowane. Jeśli nie dacie się złamać, będziecie żyć w innej, osobnej rzeczywistości, niepokojąco podobnej do marginesu, pobocza, cmentarzyska wraków. Ale to nic, naprawdę to nic. Drogie przepisy, pamiętajcie, że ta rzeczywistość nie zasługuje na traktowanie jej serio.
Przepisy, zostałyście przestrzeżone.


niedziela, 11 sierpnia 2013

Synagoga i kirkut, czyli nie jesteśmy antysemitami



Od jakiegoś czasu Kolbuszowski Magiel wrzuca posty na temat kirkutu, synagogi i w ogóle żydowskiego dziedzictwa Kolbuszowej. Niestety, całe zaniedbanie tych spraw nie bierze się z antysemityzmu. Gdyby tak było, sprawa byłaby prosta i rozwiązywalna. A nie jest. Ale od początku.
Przede wszystkim, antysemityzmu na ulicach nie czuć, w każdym razie nie bardziej niż średnio w Polsce. W czasie zeszłorocznego oznaczania granic getta spotkaliśmy się tylko z jedną reakcją paranoiczną (A czemu to ma służyć?Kto za tym stoi?), jeśli gdzieś nie dało się wywiesić plakatu, to nie dlatego, że któś cóś do Żydów miał, tylko dlatego, że naczalstwo niczego nie pozwala wieszać, bo to sieć handlowa czy inna sekta.
Owszem, w dyskusjach o synagodze stale przewija się podzielany przez część ludzi w Kolbie pogląd, że Żydzi są chciwi, bo chcą pieniądze za synagogę. Tak, u jego podstaw w jakiejś części na pewno leżą antysemickie stereotypy mówiące o mitycznym bogactwie i wpływach Żydów. Ale przede wszystkim stoi za nim to, że większość ludzi w Kolbie nie zadała sobie pytania: „Komu podarowałbym za friko 300 tysięcy złotych”? Ani tym bardziej nie odpowiedziała sobie uczciwie na pytanie, czy mając na głowie setki zrujnowanych bożnic i zdewastowanych cmentarzy żydowskich nie wolałaby paru synagog opchnąć, żeby przynajmniej jedną porządnie wyremontować.

Ale u źródeł wszystkiego leży inna sprawa. Dbanie o żydowskie dziedzictwo się nie opłaca.

Przede wszystkim nie opłaca się w sensie ekonomicznym. Dobrze utrzymany cmentarz? Wyremontowana synagoga? Szlak śladami kolbuszowskich Żydów poprowadzony przez miasto (z, a co, poszalejmy, kodami na smartfona, broszurami, etc.)? Ok, ale piniondz z tego będzie tylko od turystów. A piniondz od turystów trafia głównie do Muzeum Kultury Ludowej, które jest księstwem niezależnym od samorządu, poza tym, o ile dobrze czytam samorządową wizję rozwoju Kolby, to nie turysta z biedy i nędzy nas wydźwignie, a przemysł wielki, co nam w strefie niechybnie rychło jako lelija zakwitnie.

Dbanie o żydowską spuściznę nie opłaca się też politycznie. O ile każda złotówka wydana na OSP, kluby sportowe czy imprezy wróci w postaci głosów, każda złotówka wydana na martwych Żydów przepada w czeluściach. Kupić za nią można tylko głosy freaków mojego pokroju, a inwestycja to niepewna, bo takie freaki lubią nie iść na wybory.

Nawet jeśli samorząd angażuje się w jakieś działania na rzecz lokalnej tożsamości, ma to zwykle kontekst polityczny – vide most im. Ofiar Katastrofy Smoleńskiej i rondo im. Mazana. Także i tutaj Żydzi nieżywi są niepraktyczni.


Tak więc, podsumowując – synagoga i kirkut wyglądają, jak wyglądają nie dlatego, żeśmy jako społeczność lokalna antysemity jakieś, nie. Wyglądają jak wyglądają, bośmy do bólu materialisty i pragmatyki. Z tego też powodu nic się nie zmieni – o ile Unia albo Nisselbaumowie nie sypną piniondzem, który zmienia priorytety w ułamku sekundy. 

Jarosław, dziennik podróży, czyli słowaccy łowcy rekinów.

Przede wszystkim uwaga natury ogólnej - w komentarzu pod poprzednim postem pojawił się głos o podnoszeniu jakości życia kulturalnego w Jarosławiu. Dementuję -  podnosić nic nie trzeba. W piątek była impreza, na której graliśmy, a w tym samy czasie kilka ulic dalej grał Adam Strug i potańcówka była oberkowa, że hej. A za tydzień festiwal Muzyka Naszych Korzeni się zaczyna. Tak że teges, Jarosław jest bardzo kulturalnym Jarosławem. Kwitnie w nim nawet myśl filozoficzna:


 A graliśmy pod lipką. Tą oto. Przy okazji Czytelnik ma okazję przyjrzeć się światu z perspektywy basu.



Ale ale. Jakiś czas temu robiłem sobie jaja ze zdania ,,Czy można tu wypożczyć deskę surfingową''? w moim słowackim samouczku. Kajam się. Niesłuszniem to zrobił. W Jarosławiu na rynku stały sobie żywe rekiny i 15 000 litrów morskiej wody. Wozy na słowackich numerach. Dziewczę-bileterka czytało książkę po słowacku, na moje oko ,,Przydomowy chów rekina''. Jednym słowem, to były słowackie rekiny. Czy świat nie jest przez chwilę chociaż mniej bolesnym doświadczeniem, jeśli można pomyśleć, że zawsze można rzucić wszystko i zostać słowackim łowcą rekinów?




środa, 7 sierpnia 2013

Paranoja granic, granice paranoi, cz. 2

Australijscy emeryci w pociągu i ich przygody mrożące kurew w żyłach. Jechali do Ukrainy ze znajomymi samochodem, ale do Ukrainy nie wjechali, bo nie mieli ukraińskiej wizy. Państwo ukraińskie widocznie boi się napływu australijskich imigrantów. Znajomi wjechali, bo musieli wziąć z Ukrainy swoje rzeczy, a oni piechotą poszli na polską granicę. Polscy celnicy ich nie wpuszczają, bo wjechali samochodem, tedy i samochodem powinni wyjechać, inaczej sprawa śmierdzi. Więc Australijczycy do Ukraińców, a ci ich do Polaków. Polacy do Ukraińców. I tak byłoby wiecznie, gdyby jakaś ukraińska pogranicznica się nie zlitowała i nie wsadziła ich po prostu komuś do samochodu, kto wyjeżdżał z Ukrainy. Wtedy polskim pogranicznikom się zgodziła liczba Australijczyków na kołach i z ziemi niczyjej ich wypuścili.

Jeśli taką sytuację wymyśla pisarz, jest to przerysowanie i wada utworu. Jeśli debil w graniturze lub mundurze - jest to prawo i w ogóle big deal. Serio, chciałbym traktować tę rzeczywistość poważnie, ale ona na to nie pozwala.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Paranoja granic, granice paranoi, czyli północna Słowacja



Sens jechania w słowacką część Karpat jest jasny. Trzeba pokazać dzieckom, jak wyglądają Karpaty, w których nikt nie wpadł na pomysł robienia akcji Wisła. Trzeba dzieckom pokazać, że istnieją na świecie inne plemiona i ludy, które mają dziwne i niezrozumiałe zwyczaje i na lody mówią zmrzlina. No i jeden sens ujawnił się po drodze.

- Dziwnie się teraz przekracza granice - powiedziała Kasia, gdyśmy śmignęli ze Slovenska do Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Odruchowo przytaknąłem, ale zaraz zaraz. Oboje urodziliśmy się w epoce, w której na granicach były pasy zaoranej ziemi i drut kolczasty. Oboje jeszcze przechodziliśmy granice z paszportami w rękach, taksowani przez różnojęzycznych celników i grzeszników i takie tam. Jak się nad tym zastanowić, to wychodzi na to, że to dopiero było dziwne. Postawienie w umownie wyznaczonym miejscu na świecie faceta z pistoletem maszynowym, żeby ci liczył, czy aby nie wwozisz do kraju o jednej flaszki piwa za dużo. Oranie pasów ziemi, żeby nikt broń Boże nie nazbierał jagód po nie swojej stronie w identycznych krzakach, jak po tamtej stronie granicy. Matko, choćby trzy dni siedział, to bym takiej paranoi nie wymyślił.

A dzieciaki jeśli coś zapamiętają o granicach, to właśnie to, że granica polega na tym, że w jednej wiosce się mówi lody a parę kilometrów dalej jak się pojedzie, to już się mówi zmrzlina, ot i to wszystko. I może jeszcze to, że i po jednej i po drugiej stronie nie ma znaczenia, jak powiesz, bo i tak cię zrozumieją.

piątek, 2 sierpnia 2013

Spokój

Wszystko się układa w jak największym nieporządku. Czas przyspiesza, ale jakby łagodniej się ze wszystkim obchodzi. Jest jakiś rytm, dzieci nabierają się na te same numery, te same oczarowania prowadzą je do tych samych rozczarowań, ogólnie - wszystko wydaje się częścią jakiegoś większego trwania, bardzo miłe złudzenie, jeśli złudzenie. Wieczorem idziemy z Frankiem po koszeniu do domu. Patrzę na nasze cienie, wydłużone przez niskie słońce. Wysoka postać z kosą na ramieniu prowadzi dziecko za rękę. Spokój taki, no.

Żywią i bronią, czyli alienacja

Dziś workowaliśmy z dzieckami żyto, wczoraj pszenicę. Jak zwykle, jedną ręką workowałem, drugą karmiłem w sensie dosłownym dzieci, trzecią w sensie metaforycznym proletariat i inteligencję pracującą miast, czwartą dumałem.
Rzadko jest tak, że sens pracy można dzieciom wyjaśnić tak łatwo, jak w wypadku prac polowych - wiadomo, zboże poślemy do młyna i będzie mąka, z której jakieś inne dzieci będą wcinać zrobiony chleb czy bułki. Przypomniało mi się Marksowe pisanie o alienacji robotnika i w gruncie rzeczy z dzisiejszej perspektywy trzeba spytać, co Marks wiedział o alienacji? Robotnik w dziewiętnastowiecznej fabryce jednak mógł mieć większe poczucie sensu swojej pracy czy poczucie bycia wytwórcą czegoś niż przeciętny pracownik dzisiaj, w sytuacji, w której 2/3 rynku pracy to usługi.
Poczucie braku sensu pracy, alienacja to chyba ważne tematy współczesnej literatury. Sieniewicz, Varga w Trocinach, Witkowski w Drwalu, postaci Kochana, Masłowska w Kochanie zabiłam nasze koty - sporo tekstów tego stulecia jakoś tam krąży wokół bezsensu pracy. Jakiś matrix, normalnie. Pamiętam, że jak roznosiłem ulotki czegośtam, to więcej wysiłku wkładałem w zracjonalizowanie sobie sensu zajęcia niż w pokonywanie z buta kolejnych pięter wieżowców, bo wtedy, u początków XXI stulecia jeszcze się wieszało na klamkach. Ciekawe, jaki odsetek ludzkiej energii na tzw. Zachodzie (wliczam też Polskę, mimo ścieżki rowerowej za Tesco w Kolbuszowej) idzie na takie racjonalizacje.