Franciszek dostał był balon w kształcie helikoptera z helem. Udało mu się nawet wmówić, że działko, które jakaś sirota projektująca zabawki musiała przyczepić to ruła do polewania pożaru wodą. No i fajno, mało jest rzeczy o porównywalnej do balonu na hel zajebistości.
Wracam ja do domu, a tu rozpacz. Balon uciekł i zatrzymał się na drzewie. Ok, mówię, się weźmie i ściągnie. Idę pod drzewo. A. A. Milne opisałby tę scenę tak.
Puchatek zadarł łebek do góry i im bardziej patrzył w górę, tym bardziej w górze balonik był. -Żeszkurwa - zamruczał Niedźwiedź o Małym rozumku. - Żeszkurwa żesz - wymruczał, układając nową mruczankę.
Ale tej sceny nie opisywał A.A. Milne, to było moje życie, w którym balon utknął na topoli, pi razy oko na wysokości drugiego piętra. Gałęzie zaczynały się mniej więcej dwa metry pod nim. Miałem parę metrów pnia bez gałęzi. Poszedłem do Mariana po drabinę długaśną i zmajstrowałem z gałęzi Przyrząd do Ściągania Balonów. I kiedy tak szedłem z tym majdanem całym, pomyślałem o tym, że jakbym się z tej topoli spierdolił,byłaby to śmierć piękna i godna. Zginąć przy ratowaniu dziecku balona z helem - mało rzeczy może być równie chwalebnych i dostojnych.
Potem jednak pomyślałem, że znając moje szczęście po prostu najbliższe miesiące spędziłbym zagipsowany w groteskowej pozycji w formie gipsowego projektu pomnika jakiegoś Puchatka na Kasztance.
Ale nie była to w końcu żadna fabuła, tylko moje życie. Balon ściągłem, a po dwóch dniach uszedł z niego hel, bo wiszenie wśród gałęzi to nie jest to, co balony lubią najbardziej. Bo życie jest afabularne i raczej śmieszne. Jak się o tym pamięta, to się nie zginie, do samej śmierci przynajmniej.