Nadział mi się ostatnio mózg na pytanie o to, czy czytanie czegośtam jest ok czy jest już obciachowe, bo sentymentalne. Ano nie wiem, czy czytanie czegokolwiek tam, gdzie nie czyta prawie nikt może być obciachowe (i zaraz sobie odpowiadam, że jednak owszem, może, że są rzeczy tak okropne, że już lepiej być Podolanką w stanie natury wychowaną niż siedzieć z nosem w tych książkach, ale zostawmy to). Załóżmy, że nie może. Zajął mi się wobec tego mózg przymiotnikiem sentymentalny. Tym, jak rozszerzył swoje znaczenie i tym, jak zmieniły się jego konotacje - od neutraknego w gruncie rzeczy terminu do synonimu obciachowości. I o tym, jak oba te procesy poszły w parze.
Wszystko jest oczywiście elementem większych zmian w kulturze, tego, jak ta kultura się zrobiła emocjonalnie zdystansowana. W dobie wszechobecnego sarkazmu i ironicznego dystansu od wszystkiego emocjonalne zaangażowanie i mówienie o emocjach jest bardzo niekomilfo, żenua i w ogóle.
W lyteraturze to już w ogóle. W książce relacje między bihaterami nie mogą być tematem samym w sobie, panie dziejaszku. Trza je opakować w coć innego, musi książka udawać, że o uczuciach i emocjach nie jest, bo ją mądre ludzie do piekła między harlekiny strącą, gdzie, jak wiadomo, szatan smutny śmietelnie czyta, jedząc bułki ze smalcem, paluchów nie wyciera i rogi zagina.
I tak u Joanny Bator w ,,Ciemno, prawie noc" najlepszą częścią księgi jest to, co się dzieje między sioistrami. To jak starsza chroni młodszą, to, jak młodsza, wpatrzona w nią, musi nauczyć się żyć jako osobna istota. No ale na tym nie szło poprzestać, prawda? Trzeba było wrzucić siostry w universum, w którym każdy ma Mroczną Tajemnicę. Trzeba zrobić z opowieści Powieść Która Udaje Powieść Gatunkową Żeby Dać Znać, Że Ją Tylko Udaje. I tak zyskujemy utwór, w którym w pewnym momencie zyskujemy pewność, że nawet jeśli bohaterka kupuje fajki u kioskarza, to kioskarz na pewno został w przeszłości porwany przez UFO, zgwałcony przez kosmitów, a poza tym jest zaginionym praprawnukiem Martina Bormanna, również zaginionego.
Ale sztandarowym przykładem unikania obciachowego sentymentalizmu jest na moje oko Żulczyk. Żulczyk jest świetny w pokazywaniu międzyludzkich relacji. To, jak rozwija się więź między bohaterami ,,Radia Armageddon", jak plecie się wątła więź między bohaterem ,,Ślepnąc od świateł" a Paziną czy historia bohaterów ,,Zrób mi jakąś krzywdę" to są rzeczy naprawdę fajne. No ale przecież nie można pisać powieści o przyjaźni czy miłości (najmiłosierniejszy Trygławie, jak to brzmi! Już samo brzmienie tych fraz wywołuje ciarki wstydu). Trzeba więc podlać wszystko Naomi Klein (która broni się przecież świetnie sama, serio), trzeba udrapować książkę tak, żeby wyglądała jak studium miasta (Tyrmandzie, przestań kręcić się w grobie, ok?), trzeba wetknąć detektywa Rutkowskiego i starczy dystans dwudziestoparoletniego bohatera od młodych antyglobalistów. Czy powieść naprawdę musi aspirować do statusu wypowiedzi o współczesnym świecie w sytuacji gdy jest fajną wypowiedzią o sprawach międzyludzkich? Ano, musi. Widmo obciachu krąży nad Europą.
Kukiz, jak jeszcze nie był Kukizem w dokumencie o Jarocinie przytoczył anegdotkę o tym, jak jurorował w festiwalu jarocińskim. O tym, jak kapela przysłała im kasetę. Na kasecie śpiewał wokalista, jak przytłaczają go wielkie, stalowe konstrukcje. A kapela była z zadupia zabitego dechami (a w latach osiemdziesiątych wiocha zabita dechami wyglądała tak, że o, ho, ho). I kapelę Kukiz odrzucił. A jak wokalista pytał czemu, ach czemu, Kukiz odparł: ,,Bo ty kłamiesz, pajacu".
I to jest chiba mój problem z ironiczną (pop)kulturą dzisiejszą. A więc od sentymentalizmu to się proszę odpierdolić. Motyla noga, kurcze pióro.