czwartek, 30 lipca 2015

Słabo im płacą? Niech znajdą lepszą pracę. Czyli ksiądz Stryczek.

Szlachetna paczka jest cudna. Pomysł prosty i genialny zarazem, dzięki któremu udział w charytatywnej akcji przestał być anonimowym gestem. Siła Paczki polega na tym, że między potrzebującą rodziną, a ludźmi, którzy paczkę przygotowuje wytwarza się, zapośredniczona, bo zapośredniczona, ale jednak więź. Obie strony dostają coś o wiele cenniejszego niż sama paczka.
Dlatego też ksiądz Jacek Stryczek, który za Paczką stoi, zawsze ma i będzie miał u mnie ciepłe miejsce w serduszku i zwyczajową flaszkę. Gdyby była okazja, flaszkę wręczam mu od razu. I przy jej opróżnianiu mógłbym do księdza Stryczka mówić i mówić i mówić...

Bo niestety, ostatnio jak ksiądz Stryczek się odzywa, to cudzołoży straszne głupoty.

Poza prowadzeniem Paczki (które jest super i mucha nie siada) ksiądz prowadzi rekolekcje dla biznesmenów, na których uczy, że fajnie, jak ludzie są bogaci. No bo fajnie, kto się nie zgodzi? Kłopot w tym, że przebywanie z przedsiębiorcami wyraźnie księdzu szkodzi. I tak pytany w wywiadzie o pracowników fundacji Wiosna zatrudnionych na śmieciówkach ksiądz mówi, że to spoko, bo:

,,Uważam, że bezpieczeństwo nie jest najważniejszym warunkiem pracy. Ponieważ jak ktoś zatrudnia pracownika, to nie po to, żeby on się czuł bezpieczny, tylko żeby realizował cel organizacji, do której został przyjęty".

Słyszeli? Żadne tam bezpieczeństwo. Arbeit, arbeit, nieroby. I, jakkolwiek argumenty ad personam są be, to w tym przypadku trudno mi nie pomyśleć, że wolałbym, żeby w ustach księdza takie słowa się nie pojawiły. Nie tylko dlatego, że ksiądz bezpieczeństwo socjalne ma zapewnione do emerytury i samiuśkiej śmierci.

Albo urocze wypowiedzi księdza o sprzątaczkach, że ,,praca sprzątaczki jest z natury mało płatna". Znaczy, było to tak, szóstego stworzył Pan Bóg człowieka, siódmego dnia odpoczywał, a ósmego powiedział do Adama: ,,Sprzątaczce mało płać". Na szczęście ksiądz znajduje na to radę: trzeba znaleźć lepszą pracę. Zrobić sobie okres przejściowy na dostosowanie się do jej wymogów i zarabiać tyle, ile się chce. Proste? Proste. Oczyma wyobraźni widzę księdza Stryczka, jak mówi pewnego upalnego lipcowego dnia do Marii Antoniny: ,,Nie mają chleba? Niech znajdą lepiej płatną pracę". Albo stającego przed Pałacem Zimowym i wołającego: ,,Tawariszczi! Sdiełajtie okres przejściowy! Dostosujcie się do wymogów rynku pracy"!

I tak na razie to tylko zabawne przykłady na przenikanie neolibernalnego mambodżambo do języka normalnych ludzi. Ale jedna cytata mię zadumała autentycznie i zajęłą mi mózg na dłużej. Pisze ksiądz:

,,O tym czytamy w przypowieści o siewcy. Że nie wystarczy, że ktoś się stara, ale musi mu wyjść! Powinien mieć dobre owoce!" Dalej jest o tym, że ,,całe pokolenie jest demoralizowane, które nie jest w stanie znaleźć pracy, bo tym ludziom przez lata nie chciało się nic dobrego robić!", ale to zostawmy. Podumajmy o owocach.

W pierwszym rzędzie smutno mi się zrobiło, bo większość moich działań to działania z natury (co najmniej jak płaca sprzątaczki) bezowocne. Albo takie, co do których nie wiadomo, czy jakieś owoce z tego są albo kiedykolwiek będą. Jak zmierzyć owoce przetłumaczenia ukraińskiego wiersza? No wygląda to trochę marnie. Miałżebym być loserem nie tylko na tym, ale i na tamtym świecie?
Ale w ogóle zrobiło mi się smutno, bo do tej pory wydawało mi się, że Ewangelia niesie dobre wiadomości przede wszystkim dla ludzi, z których ten świat żadnych owoców nie ma. Jak to szło? Cisi, ubodzy w duchu, ci, którzy płaczą... Jakie owoce daje cichość? Albo jakie owoce mogą być z płaczu? Z bycia prześladowanym? Albo wreszcie - jakie są owoce łaknienia i pragnienia sprawiedliwości, gdy żadnej sprawiedliwości na tym świecie łaknący nie znajdą?
Osiem błogosławieństw jest też o tym, że klęska nie jest klęską. To jest stanięcie po stronie przegranych.

Głównie o tym mówiłbym do księdza Stryczka, gdybym mu tę flaszkę kiedyś postawił.


środa, 29 lipca 2015

Sens poezji

No dobra, w poprzedniej notce przesadziłem z pozowaniem na miszcza zen z Puszczy, który ma w dupie frekwencję na imprezach lyterackich i o sławę nie dba. Teraz się poprawiam.

Bo i mnie się zdarzały powroty z drugiego końca Polski (a mieszkam w takim miejscu, że jak gdziekolwiek jadę, to jest to drugi koniec Polski). Kiedy po nocy przespanej w pociągu albo gdziebądź, po czytaniu dla gorstki ludzi, pk dwóch dniach wyjętych z życiorysu, które można było spędzić na przykład sprzątając w kumorze skrzynię z zeszłorocznych zgniłych zimioków (kuźwa, nie zbiorę się do tego w tym roku chyba) się jedzie i się wzdycha pod nosem: ,,Boże, po co to wszystko".

I raz po takim westchnięciu zobaczyłem, że krzak, obok którego stoimy pod semaforem płonie, ale się nie spala. Otwarłem okno, żeby zobaczyć, o co cho i zadzwonić po straż pożarną.

- Radwański, a pamiętasz tę babcię? - dobiegło z krzaka.
- Tę z kapeluszem? - spytałem. Bo rzeczywiście, była taka babcia z kapeluszem. W mieście, w kórym czytałem piździło jak w Kieleckiem. Wiatr zerwał babci kapelusz (a było nosić chustkę jak przyzwoita wiejska babina) i tenże zasuwał z I prędkością kosmiczną w moją stronę. No to go złapałem i babci oddałem.
- Tak, tę z kapeluszem. Pamiętasz? Pusto było na ulicy. Jakby cię tam nie było, to zatrzymałby się w Wałbrzychu.
- I po to mnie trza było całą Polskę ciągnąć?
- No. A co jeszcze żeś chciał? .
- No w sumie to nic - odpowiedziałem, bo semafor się podniósł i już ruszaliśmy.

Jechałem, myśląc o sensie poezji i czy aby na pewno w łebie mi się nie poprzewracało.

czwartek, 23 lipca 2015

Odwołuję ogłaszanie śmierci polskiej poezji (chociaż Polacy nie istnieją).


Tu miała być notka, w której ogłaszam śmierć polskiej poezji jako zjawiska społecznego. Zbieram się do tego tekstu od powrotu z imprezy Poeci dla Tybetu w Brzegu. Ale najpierw dobry tekst o Brzegu napisał Artur Nowaczewski. Potem Radek, dla którego tamta edycja PDT to było chyba ciut za dużo napisał tekst, który mógłby być manifestem pokoleniowym, gdyby kogoś jeszcze obchodziły manifesty i pokolenia.
Jednym z najważniejszych elementów w kształtowaniu polskiego dyskursu poetyckiego po roku 2000 jest, na moje oko powszechne w rocznikach 70. i 80. poczucie własnej zbędności. Zgon polskiej poezji miały opóźnić slamy. Poezja bliska odbiorcy, odbiorca reagujący na żywo i od razu i takie tam. Skończyło się dryfem w kierunku stand upu. Nie o take poezje walczyli obrońcy Monte Cassino.
I tak oto doszliśmy do teraz. Teraz jest ten moment w którym gdyby jakiś zły Hitler przyszedł i zagazował wszystkich poetów, to nikt by specjalnie się nie przejął. Tzn. wiadomo. Mamy, dziewczyny/chłopaki, mężowie/żony, psy, koty, kury i króliki zainteresowanych. Ale wspólnota językowa, w obrębie której (i dla której) współczesna polska poezja powstaje - nie. Inna sprawa, że sama wspólnota nie istnieje, tzn. Polacy nie istnieją. (Krótko, żeby dygresji nie robić: społeczeństwo, które duma, czy przyjmować uchodźców wojennych, bo czy aby zintegrują się akceptując jego wartości nie ma żadnych wartości, ani tym bardziej prawa o nich mówić).
No ale notki, w której ogłaszam śmierć polskiej poezji jako zjawiska społecznego nie będzie. Bo w zasadzie wszystkie żale na temat frekwencji na imprezach i nakładów książek poetyckich rozumiem i podzielam. Tak, sytuacja w której blogerka modowa czy inny kominek utrzymuje się z pisania, a laureat Silesiusa  - nie, jest żenująca. Ale bez przesady.
Nie chodzi o tłumy. Nigdy nie chodziło. Tzn. wiadomka, że milej ego łechce setka osób na sali niż piątka. Ale to, co w wierszach najważniejsze, dzieje się zawsze między dwójką ludzi, a może nawet i to nie. Między słowami a pojedynczym czytajęcym. Tam są rzeczy ważne, możliwe, że jedne z najważniejszych, w tej przestrzeni.
A odwidziało mi się po trochu dlatego, że poczytałem fajne wiersze TUTEJ, a takoż również i TUTEJ. A i znalazłem swoje wiersze na forum o depresji. Między topicami o tym, jak zdobyć antydepresanty bez recepty a topiciem o tym, jak nasze samobójstwo wpływa na naszego terapeutę, tkwił sobie temat do dzielenia się czytaną poezją i był tam takoż jeden mój wierszeł i jeden przekładzik. Innego poczucia sensu nie będzie.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Czy jest życie inteligentne poza Podkarpaciem?

Co jakiś czas, nie czarujmy się, trzeba zadać sobie to pytanie i przekroczyć Wisłę. I można się dowartościować. Kolbuszowa ze swoim zapomnianym gettem, zapuszczonym kirkutem i zrujnowaną synagogą nie wygląda wcale tak źle na tle Buska-Zdroju, które w swojej synagodze ma Żabkę. Tak, tę Żabkę, w której dawno, dawno temu były Komandosy za 4 peeleny. Albo na tle Wiślicy. W Wiślicy ostatnią macewę ludność okoliczna obaliła w połowie lat 90., umieszczając na niej uprzednio antysemickie napisy. Tzn. Wikipedia twierdzi, że antysemickie, gdyby sprawą zajął się polski sąd, stwierdziłby, że to symbole szczęścia były czy takie cóś. Ale Wiślica ma szansę Kolbuszową pogrążyć, bo akurat jak tam byliśmy, to ksiądz na ogłoszeniach prosił o informacje o macewach, które z cmentarza wywędrowały. Będą porządkować, znaczy się.

Ale, ale. Wracając do tytułowego pytania - jest. Można to łatwo sprawdzić. Pod Połańcem jest wieś Zdzieci. Tak się nazywa. We wsi Zdzieci jest najgenialniejsza reklama na świecie. Minimalizm. Komunikatywność. Czarny humor. Wszystko na najwyższym poziomie. Reklama to prosty szyld. A na nim napis KOBIAŁKI ZDZIECI i numer telefonu.

Tak się podbija rynki.

piątek, 17 lipca 2015

Zostałem zatrzymany. Pierwszą paczkę już dostałem.

Normalnie jest tak, że poczta do mnie dociera do księgarni w mieście i stamtąd ją odbieram. Ale dzisiaj było jeszcze fajniej: jadę ci ja, jadę łowełem i zatrzymuje mnie listonosz. Normalnie, na środku drogi stajemy i gadamy. I listonosz pyta, czy wezmę pocztę. To ja mówię, że nie wiem. A listonosz wyjmuje z torby książkokształtną kopertę. No to mówię, że wezmę, jasne, kto by nie chciał. A potem pismo z ZUS. No ale za późno było, skusił mnie tą książką, poza tym pismo wysłane w moje urodziny, więc stwierdziłem, że pewnie życzenia. W piśmie z ZUS nie było życzeń. Było napisane, ile uzbierałem na swoją emeryturę. Niestety, za późno już na to, by umrzeć młodo i wizja tej emerytury jest całkiem realna. Dokarmiajcie mnie, jakby co.

A w książkokształtnej kopercie była nowa Fraza. A we Frazie różne ciekawe różności, w tym moja recenzja Rzeczy pospolitych Teresy Radziewicz. Się nią tutej chwalę nie dlatego, że moja, ale dlatego, że Rzeczy bardzo dobre są, a recenzja jest po to, żeby ludzie po nie sięgali. A kończy się recenzyja moja tak:


,,Rzeczy pospolite to piękna książka, pełna szacunku dla człowieka i jego spraw, pełna współczucia, a przy tym wolna od kuszącej w takich przypadkach drogi na skróty – kiczu i czułostkowości. Teresa Radziewicz jest wobec czytelnika uczciwa, zabiera go w drogę, która nie jest łatwa i nie prowadzi go do żadnych prostych odpowiedzi – nie taki jest jej cel. U celu jest litość i trwoga, świadomość, że jedziemy wszyscy na tym samym wózku. I trochę ten wózek ma z karuzelowego konika, trochę z rzeźniczej ciężarówki. Zrób z tym, co uważasz, czytelniku."

O Rzeczy pospolite należy pytać w najlepszych warzywniakach.

Fajans a sprawa polska

Wzrusza mnie historia włocławskiego fajansu, A tym bardziej mnie wzrusza, że prawie nic o niej nie wiem. Tzn. wiem cośtam cośtam, ale na tyle mało, żeby dużo luk w wiedzy musieć łatać wyobraźnią, co jest oczywiście znacznie ciekawsze. W ten sposób z nieuctwa uczyniłem metodę twórczą, Widzę przed nią piękną przyszłość.

No ale na razie to mam tylko parę dat zmian właścicieli wytwórni. A w nich kupę historii, tzn haczyków, o które historie można zaczepić,
Jakub Teichfeld na przykład. To, że jeszcze parę pokoleń wcześniej Teichfeldowie musieli być żyjącymi gdzieś na marginesie społeczeństwa drobnymi handlarzami czy kimś w tym rodzaju, a wtedy, gdy te wszystkie talerze schodziły z linii produkcyjnych, patrzyli na swojego prapotomka-właściciela dwóch wytwórni fajansu.
Ale potem przychodzi 1918 rok, fabrykę Teichfelda i Asterbluma kupuje Majer Nieszawski i spółka. Nie wiem nic o Majerze Nieszawskim, ale kojarzy mi się z majerankiem, a ten z kolei z maścią majerankową i z chorowaniem w dzieciństwie, czyli bardzo miło. Majer Nieszawski (i spółka) wtryniają w sygnaturę wytwórni słówko wielkimi literami pisane ,,Progres". Bo i jak tu nie patrzeć radośnie w przyszłość łaskawą. Fajanse robią się fantazyjne, aeroplany szybsze, automobile dłuższe i szersze, ogólnie - żyć nie umierać,
A potem jest 1939 i nie wiadomo, co się dzieje z Majerem Nieszawskim, ale raczej nic wesołego, bo te wszystkie włocławskie wytwórnie Niemcy biorą i nazywają z typowym dla siebie wdziękiem Industrie Werke Leslau. Brandnaming dekady, normalnie.
A jeszcze potem wszystko się robi zjednoczone i polskie, więc Polskie Zjednoczone Fabryki Fajansu we Włocławku też się takie robią, A jeszcze potem przychodzi 1991 rok i włocławskie fajanse produkujące poszukiwane, cenione etc. fajanse plajtują.

Cały XX wiek Europy Środkowej. Taki fajansiarski.

środa, 15 lipca 2015

Książkę daje. Za darmoszkę.

Z okazji remamętu książkowego (jak szumnie można nazwać w warunkach tego regału szukanie dwóch książek) stwierdziłem, że ostała się mi jedna, jedyna Chałwa zwyciężonym (książka z wierszami, nie niniejszy blog). Nie ma jej w naziemnych księgarniach an w najlepszych warzywniakach internetowych. Nie zakładam dodruku za życia (mojego bądź jej, jak powiedziałby klasyk), więc wrzucam cały PDF w internety. Można se ściągać i czytać. Wykorzystywać w celu walki o pokój światowy albo świętą sprawę fajnych przestronnych placów zabaw. W innym razie pisać na mejl.

Książka jest cała

TUTEJ

sobota, 11 lipca 2015

Gdzie są niegdysiejsze świnie?

Bo my, Polacy, to jesteśmy normalni. Świnie jemy, a na przykład koni - nie. I świniobicie robimy. Tzn. robiliśmy, bo teraz substytutem kompulsywnego żarcia mięsa w w gronie bliskim to grill chyba jest. No ale tak ogólnie, to u nas jest normalnie.
Ale nie wszędzie. My świnie jemy, a koni-nie. Ale są i inne ludy.  Pomówmy teraz o tych innych. Jakie są konsekwencje kulturowe ich odmienności? O mordercach Pana Jezusa pomówmy.

Tak, o Włochach.

Kalabria, letnie popołudnie. Do kalabryjskiego gospodarza przychodzi drugi.

- Niech bedzie pochwalony!
- Na wieki wieków!
- Siadojce, Giuseppe. Jak tam, siano żeśta skosily?
- A skolsilymy, skosily. Ale lyche to siano u nos w tym roku.
- A bo suszyło bez cało wiosne, to jakie mo być. Łu nos tak samo. W marcu to nie wim, co te moje gady bedo żryć.
- A dejcie spokój. A wicie, ze Vittoria Dżiowanino sie bedzie zanić?
- Nie godejciez. Z kim?
- A se przywiezła tam jakigo z ty Katanii, co tam była na weselu.
- No patrzciez. A juz mem myśloł, ze sie nie wydo,
- No jo tyz. Bedzieta co pily?
- Ni, jo nie na bojki mem przysed do wos, zaroz bede wracoł, bo u mie teroz roboty do frasa. Chałupe trza łocharuzyć, przygotować. No i jo z tym do wos. Nie przyślibyśta jutro do mie w gościna'?
- A co bedzie?
- A wicie, tak chopów z okolycy spraszom, bo kunia bede bił.










Sodomia z Katanią.









wtorek, 7 lipca 2015

Polsko-ukraiński przygraniczny ruch wierszy. Nowy Salon LIteracki

To była taka historia: Wszystko działo się w końcu 2012 roku, w tym czasie przyjęli u nas prawo, zgodnie z którym nawet w knajpach zabronili palić, a rok przedtem ten sam los spotkał „spożywanie alkoholu w miejscach publicznych” i picie prawie wszędzie było już nielegalne. Wtedy powstał pomysł, żeby powspominać czasy, w których mężczyźni mogli być po prostu mężczyznami, bez żadnych ograniczeń i zakazów. Na moim stole leżała książka „64 wierszy o wódce i papierosach”, można powiedzieć, że u mnie ten okres był nasycony Świetlickim. Kiedy wymyślaliśmy nazwę dla naszej akcji, dyskusji nie było. Mieliśmy świetne miejsce, jedyną wolną datą był 24 grudnia. Miałem poczucie, że to wszystko się jakoś łączy – pamiętam, że rozmawiałem z Mychajłem Żarżajłą, z którym to organizowaliśmy, wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze, że Świetlicki ma wtedy urodziny. Dowiedziałem się, gdy w domu na Wikipedii zobaczyłem frazę: „ur. 24 grudnia. Gwiazdy ułożyły się tak, że ten męski wieczór poświęciliśmy właśnie Marcinowi Świetlickiemu.

CAŁOŚĆ TUTEJ


I tu sobie wspominam rok 2000, kiedy można było sobie u nas siąść w centrum miasta i wypić kulturalnie piwo i równie kulturalnie opalić lufkę i to wszystko było legalne. I tu mam, jako poeta unijny, taki apel w obronie kolegów i koleżanek zza Sanu - skoro i tak mają już takie badziewne prawa, jak u nas, to może ich chociaż do tego Szengena wpuśćmy? 

poniedziałek, 6 lipca 2015

Sztejtełe Kolbuszowa się mocuje

Sztejtełe moje mocuje się od kilku dni ze swoją żydowską historią. I fajno. Ale, jak to zwykle, gdy sztejtełe się do czegoś zabiera, sprawa jest wzięta od dupy strony. Na głowie postawiona jeszcze nie jest, ale brakuje niewiele.

1. Dyskusja nad tym, czy Naftali Saleschutz był zbrodniarzem czy nie jest  może i fajna, ale trochę jałowa, bo jedyne dokumenty, jakie znalazł na jego temat rzeszowski IPN mówiły, że pracował w kontrwywiadzie Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie. Czy faktycznie jako osoba znająca niemiecki weryfikował Niemców, którzy byli w mieście po wojnie? - Może tak, może nie - powiedzieli mi swego czasu pracownicy. IPN nie interesował się Saleschutzem, interesował się jedynie dwoma zbrodniarzami z Kolbuszowej - Józefem Osetkiem, który ma teraz spraw w sądzie od metra i do śmierci chyba miał je będzie i jego szefem, Sołtysem, który był umarł na długo zanim IPN powstał. Czemu Saleschutz budzi więcej emocji niż ta dwójka?

2. Skupiając się na Saleschutzu zapominamy o innych kolbuszowianach-Żydach, którzy przeżyli, jak Henryk Płaszczyński, Max Notowicz. Zapominamy też o tych tysiącach kolbuszowian, które zginęły w getcie, na cmentarzu żydowskim w Kolbuszowej, w getcie rzeszowskim, w Bełżcu i w innych miejscach. Wreszcie - zapominamy, o tych dziesiątkach tysięcy, które żyły tutaj przez setki (no, raptem dwie, ale zawsze) lat.

3. Dyskusja o Saleschutzu odciąga uwagę naszego sztejtełe od pytania, jak do tego doszło, że połowę kolbuszowian wymordowano na oczach drugiej połowy. I idącego za nim: czy udało się zrobić wszystko, co można było w tej sytuacji zrobić? Może tak, może nie. Sprawa wymaga badań prowadzonych bez emocji i przyjmowanych z góry założeń, co znaczy, że jeszcze długo niemożliwych. Więc na razie to zostawiamy i przejdźmy do następnej sprawy,

4. To, że żydowska społeczność Kolbuszowej pojawia się w publicznym dyskursie przy okazji Saleschutza sprawia, że zapominamy o podstawowym fakcie - to miasto do 1942 roku było miastem dwóch religii i kultur. Dwujęzyczny i dwureligijny samorząd funkcjonował. No, ogólnie - dało się. Fajnie by było, gdybyśmy dyskutując o Saleschutzu o tym nie zapomnieli. Podobnie jak o tym, że z nieupamiętnionym nijak gettem, zapuszczonym cmentarzem i sypiącą się synagogą nie bardzo temu miastu do twarzy.