wtorek, 31 marca 2015

Pawło Korobczuk, nowy Salon i dlaczego wolę być wioskowym głupkiem.



Zapytałem Pawła Korobczuka, czy pisanie wierszy, gdy jest wojna i ludzie robią sobie złe rzeczy na skalę większą niż zwykle ma sens. Odpowiedział, że


,,Sens poezji to poruszanie emocji, poprawianie mentalnej, duchowej przemiany materii. Poezja zawsze może coś zmienić. Często mówię, że jeden przeczytany wiersz dziennie zmniejsza liczbę szturchniętych w transporcie publicznym"

CAŁOŚĆ TUTEJ

W ogóle z rozmów moich ostatnimi czasy z ukraińskimi autorami wynika, że sztuka jest ważna, nawet w sytuacjach skrajnych okazuje się jedną z podstawowych potrzeb człowieka, bo człowiek nawet, a nawet zwłaszcza gdy coś się z nim dzieje niedobrego, musi zrozumieć, co się z nim dzieje, usłyszeć opowieść o sobie, wreszcie - poczuć, że cokolwiek by się nie działo, pozostaje człowiekiem.

Niestety, żeby te proste prawdy mogły być wyłożone dobitnie, potrzebna była rewolucja, sto trupów, potem okupacja Krymu, przeoranie rakietami wschodu kraju, zestrzelenie boeinga i śmierć Bóg wie ilu ludzi.

To tak w razie jakby co, jakby kto pytał, to ja już wolę zaszczytny status społecznego pasożyta i wioskowego głupka, jaki po wiekach walki i emancypacji zdobyli sobie w zachodniej Słowiańszczyźnie lyteraci. Jakby kto pytał.


piątek, 27 marca 2015

Biblioteka

Szkoła była zbudowana w czasach, kiedy się szkoły raczej budowało niż zamykało, a jednocześnie w czasach, w których wszyscy byli przekonani, że wyż demograficzny potrwa wiecznie. Wskutek tego wszystkiego była większa od bunkra Hitlera i ciut tylko weselsza, o wiele później zmieściła się w niej podstawówka, gimnazjum, liceum i oddział jakiejś Wyższej Szkoły Wizażu i Krejzolstwa. Od bidy można byłoby spędzić życie w jednym budynku, gdyby ktoś aż do tego stopnia pomysłu na to życie nie miał. To już Hitler miał weselej, bo przynajmniej te jego bunkry to były w lesie.

Było skrzydło peryferyjne, na końcu tego bydlęcia. Takie, gdzie się nie zaglądało raczej, bo tam była dyrekcja, piętro wyżej stołówka czynna koło południa, piętro wyżej pielęgniarka i dentysta, aż w końcu na koniuszku samym jelita tego betonowego była biblioteka. I tam było zawsze cicho. I szło się tam długo. I na końcu zawsze się było samemu, w wielkim, wielkim skrzydle.
Przychodziłem tam zawsze po lekcjach. Bibliotekarka nie wiedziała chyba, co ze mną zrobić, bo to była taka biblioteka do przychodzenia i proszenia o lekturę zadaną. A ja nie przychodziłem po lektury. W końcu złamała bibliotekowe zasady i zaczęła mnie wpuszczać do bocznej sali, gdzie stały regały z obłożonymi szarym papierem książkami. Z perspektywy ośmiolatka była ich nieskończoność. A wszystkie takie same, trzeba było wziąć do ręki, poczuć ciężar, zajrzeć do środka. Wyobraźcie sobie tysiące szarych jajek-niespodzianek. I wszystkie są dla was.

I to jest tak. Jest piątek po lekcjach. Jest zupełnie cicho, a im dalej w tamto skrzydło, tym bardziej cicho jest. I wiem, ze zaraz wejdę gdzieś, gdzie nikt inny nie wchodzi i stanę przed największym wyborem, jaki mam w ogóle w życiu. Cisza, zupełna samotność, poczucie kontaktu z czymś ważnym, może i najważniejszym. Niewykluczone, że szukam tego od wtedy aż do tej pory.

Gdy poszedłem do tej szkoły na praktyki, okazało się, że biblioteka jest już w ogóle gdzie indziej, bo wicie, rozumicie, wizaż i krejzolstwo, a bibliotekę może prowadzić świetliczanka bo jej brakuje do godzin z karty. Ale i tak bardzo chciałem coś zrobić dla biblioteki,  więc na ochotnika zacząłem wypełniać kart katalogowe. W końcu zaniosłem stosik świetliczankobibliotekarce na biureczko, z pyskiem promieniejącym jak komsomolec po odprawieniu pierwszej mszy albo kleryk po kampanii żniwnej.

Bibliotekarkoświetliczanka długo nie wiedziała, co z tym stosem ofiarnym zrobić, komponowała zdanie, komponowała, aż wreszcie skomponowała.

- Wie pan, ale w tych kartach chodzi o to, żeby były czytelne.


piątek, 13 marca 2015

Jak zacząłem słuchać Dwójki


Był ciepły, słoneczny zimowy dzień. Właśnie rozmawiałem z właścicielem stacji benzynowej, na której zawsze zostawiałem korek od paliwa, który on później przechowywał o tym, że odkąd jeżdżę samochodem bez korka moje życie towarzyskie na stacjach benzynowych jest uboższe, gdy nagle zajechał fiat 125 yellow bahama. Z samochodu wysiadła charakterystyczna, znana z milionów kubków, koszulek, smyczy, reklamówek, skarpetek bezuciskowych wąsata postać Marka Niedźwiedzkiego. Niedźwiedzki zatankował i podchodzi do lady, żeby zapłacić. Ale poza pieniędzmi wyjmuje z portfela kartki na benzynę. - Ostatnie w tym miesiącu - mruga do nas. - Ale udało mi się załatwić za dwa longplaye Trojanowskiej - dodaje, po czym mruga jeszcze bardziej porozumiewawczo, opowiada dowcip o Breżiewie i chińskiej delegacji i odjeżdża w siną dal, a z pojazdu jego napiżdża po całej okolicy Toto.
Sprzedawca widząc moje zdumione spojrzenie westchnął i rzekł: - To smutna historia. Marek był kiedyś wesołym, normalnym facetem. Ale wszystko się zmieniło, gdy koń kopnął go w kolano. Impuls nerwowy, jaki ruszył z zakończeń nerwowych kolana, był tak silny, że zniszczył całkowicie ośrodek mózgowy odpowiadający za ogarnianie, która jest dekada. Od tego czasu Marek funkcjonuje normalnie, jest tylko przekonany, że ciągle mamy lata 80. - zakończył właściciel. Obaj westchnęliśmy.

I tak oto zacząłem słuchać Dwójki. Słuchanie Trójki w sytuacji, gdy ta cynicznie wykorzystuje czyjeś kalectwo jest niemoralne. Pamiętajcie.

poniedziałek, 9 marca 2015

Marian Kowalski vs Dmytro Łazutkin. Starcie pierwsze i ostatnie.


Właśnie pisałem zaangażowaną, aktualną notkę, kiedy coś zapukało do okna. Charakterystyczny, znany tutej biały kruk wizji. - Co tam zamulasz? - spytał. - zaangażowaną, aktualną notę o tym, że Marian Kowalski mówi, że ukraińscy liderzy w czasie Majdanu domagali się zwrotu Przemyśla, a to nieprawda i nikomu ze słuchających Mariana nie chce się tego sprawdzić. - No dupy to nie urywa - pokręcił łebkiem biały kruk. - Chłopie, marnujesz czas na duperele. Na świecie zawsze będą ludzie, którzy mówią głupoty i ludzie, którzy im wierzą. Część robi to cynicznie, część jest autentycznie głupia. I to jest jak deszcz, grad albo sraczka. Szkoda czasu. - No to co proponujesz? Muszę coś wrzucić, bo mi strona zdechnie.-  Nie no, co ty - mówi kruk. - Masz książkę Dmytra Łazutkina, weź coś przełóż. - To może początek tego wiersza o incipicie Наддвечір’я? - Dawaj, ładny jest - mówi kruk i odlatuje, czego i Państwu życzę.

A początek wiersza leci tak:


***
Przedwieczerz
wielkie czasy
wypełnia żółty dym
nauczyłem się być dobrym
żeby poczuć się
żywym


czwartek, 5 marca 2015

Nawet Stalin się czasem w życiu przydaje



Rosjanie są, jacy są, ale jak coś robią, to robią. I jak zrobili paradę na zakońzenie II wojny światowej, to zrobili z przytupem. Defilada jak stąd do Maroko. Tysiące żołnierzy, czołgi, armaty, haubice, traktory, helikoptery, hulajnogi, vouchery, pterozaury. No kuźwa wszystko, normalnie wszystko. Wśród tego wszystkiego niemieckie sztandary i jeńcy, w tym Ślązacy, w tym pradziadek. I na to wszystko patrzy sobie z trybuny wysokiej Józef Stalin, we własnej swojej osobie. On patrzy na jeńców, a jeńcy patrzą na niego.

No i nie ruszała mnie jakoś ta historia bardziej niż inne historie rodzinne, dopóki nie przeczytałem w Leksykonie życia i twórczości Michaiła Bułhakowa Borisa Sokołowa, że Bułhakow Stalina co prawda nie spotkał nigdy osobiście, ale rozmawiał z nim przez telefon. I wtedy, jak grom z jasnego nieba, jak nóż bandyty w ciemnym zaułku poraziła mnie oczywista dosyć myśl: POZNAŁEM FACETA, KTÓRY WIDZIAŁ FACETA, KTÓRY ROZMAWIAŁ PRZEZ TELEFON Z SAMYM BUŁHAKOWEM. Cokolwiek by się nie działo, jest w tym wszechświecie niteczka łącząca mój żywocik z Michaiłem Afanasijewiczem.

Odkąd zdałem sobie z tego sprawę, mam  niezachwiane poczucie własnej godności. Tutaj poniżej jest okienko komentarza. Cokolwiek w nie nie wpiszesz, i tak będę je miał.