środa, 26 lutego 2014

Frantiszek, czyli jak wygląda anarchia

Anarchizm opiera się na założeniu, że ludzie mogliby żyć bez zorganizowanego aparatu przemocy. Że bez groźby pałki czy więzienia ludzie są w stanie współdziałać dla wspólnego dobra. W większości sytuacji życiowych wszyscy zachowują się jak anarchiści. W piekarni nie wpieprzamy się babciom w kolejkę, chociaż jest to w pełni legalne. Wsiadając do autobusu przepuszczamy wysiadających. A przecież nie pójdziemy do więzienia, jeśli wpierniczymy się pierwsi. Babci na ulicy ciężkie torby nieść pomożemy, choć musu nie ma. Żony na ogół nie zdradzamy (albo męża, co kto woli), chociaż żadne ukamienowanie nam za to nie grozi. Umiemy się kontrolować i myśleć o innych ludziach nawet, jeśli żaden milicjant nie przyjdzie i nas pałą nie zbije.

Najwyższą formę anarchizmu widziałem dzisiaj. Było to tak. Zmywam ja sobie gary w kuchni, a na górze bawią się dzieci. Nagle u szczytu schodów staje Łucja i wrzeszczy ,,Anek pobił''!. Lecę na górę. Na okoliczność wykroczenia rozpytuję córę. Już z korytarza wołam do Franciszka. ,,Uderzyłeś Łusię''?

I zza zamkniętych (sic!) drzwi drugiego, ciemnego (sic!) pokoju dobiega mnie Frankowy głos: ,,Tak. I siedzę w kącie''.

A książę Kropotkin patrzał na nas ze swojej chmurki, nieco osobnej zapewne, w niebiańskim chórze i kiwał głową z niedowierzaniem i podziwem.

Dobry wieczór!

Fani grupy 555 cieszą się z reaktywacji formacji. Fani grupy Kurn cieszą się z rzadkiej okazji do słuchania idoli na żywca. 


niedziela, 23 lutego 2014

PT uczniów uprasza się o przeżywanie urazów w terminach wyznaczonych

Haniołek był dzisiaj w szkole. Na dniu otwartym. To już nie przelewki. Tam są ławki. I tablice. Długo dumałem, jak napisać tę nocię, żeby było jasne, że mam wąty do szkoły jako takiej, tzn. wąty do szkoły wyprodukowanej przez nasz biedakapitalizm, a nie do szkoły na Górnej.

Niestety, w warunkach Kolbuszowy tak się nie da.

Więc o wątach nic nie piszę. Napiszę tylko tak zupełnie bez związku z tematem, neutralnie i czysto informacyjnie napiszę, że gabinet profilaktyki i pomocy przedmedycznej jest otwarty w każdą drugą i czwartą środę miesiąca.

Kończyny uprasza się łamać w tych terminach.

piątek, 21 lutego 2014

Szela-chłop nieobecny

Rocznica rabacji galicyjskiej za nami. Na Kalenberku obchodzona tradycyjnym posługiwaniem się widłami i dumaniem. Nie o tym, czy Jakub Szela był romantykiem, czy pozytywistą, raczej o nieobecności chłopa w narracji historycznej polskiej w ogóle, a w rabacji w szczególności.
W szkole uczymy się, że Austriacy wykorzystali chłopów do stłumienia powstania. Że krwawy Szela, że Austriacy za głowy płacili, etc. Tło wydarzeń pozostaje, o ile pamiętam, niejasne. jeśli uczeń nie pamięta lekcji, na których się omawia (o ile jeszcze się omawia) poszerzanie przywilejów szlacheckich kosztem innych grup społecznych, może naprawdę nie skumać, o co chłopom chodziło.
Zaczął taką recepcję rabacji Kornel Ujejski.

O, Panie! Panie! Ze zgrozą świata!
Okropne dzieje przyniósł nam czas;
Syn zabił ojca, brat zabił brata,
Mnóstwo Kainów jest pośród nas.
Ależ o Panie! Oni niewinni,
Choć naszą przyszłość cofnęli wstecz,
Inni szatani byli tam czynni,
O, karaj rękę, nie ślepy miecz!

Tak pisze w Chorale. Zauważmy, chłopi nazwani zostają ślepym mieczem w ręku tajemniczej ręki. Zaborców, oczywiście. Przesłanie Chorału jest jasne - owszem, namordowali i napalili, ale trza im wybaczyć, bo nieświadomi byli.

Ujejski widział chłopów po szlachecku: jako istoty niższe, niezdolne do pokierowania swoim postępowaniem. Tak też rabacja utrwaliła się w polskiej kulturze (wyjątkiem jest oczywiście Brunon Jasieński ze Słowem o Jakubie Szeli). Pisze się o niej akcentując różne aspekty, a to polityczny kontekst, a to okrucieństwo chłopów, a to ich niewdzięczność i brak patriotyzmu. Rabacja przedstawiana jest często jako wydarzenie, którego podłożem głównym była chęć rabunku. Znamienne, że np. o broni czy koniach, które trafiły w ręce chłopów pisze się jako o zrabowanych, a nie zdobycznych. Prawdziwe przyczyny, czyli wielowiekowa chłopska niewola i chęć zemsty, nikną. Tymczasem dopiero w kontekście pańszczyzny rzecz robi się zrozumiała.

Np. jasne staje się to, dlaczego ginęli także panowie mający opinię dobrych dla swoich poddanych. Opinie te przekazywali pamiętnikarze i historycy szlacheccy. Co na ten temat myśleli sami poddani? tego się nie dowiemy. Z tego, że poddani bez mrugnięcia okiem wydawali swoich panów grupom rabacyjnym można wnioskować, że odmienne.

Podobnie zrozumiałe jest to, że chłopi powstania nie poparli, a w rabacji zginęli także byli powstańcy listopadowi. Chłopi nie mieli powodów, żeby walkę za Polskę darzyć jakimiś sentymentami. Obywatelami w tej Polsce mieli być nadal panowie.

Żeby nie było, rżnięcie ludzi jest bardzo niefajne - tak. Jasieński z oceną Szeli przesadził nieco - tak. Namawiam do tego, że pamiętać o tym, że rżnęli niewolnicy, którym dano trochę wolności. żeby pisząc i mówiąc o tych wydarzeniach nie odbierać chłopom podmiotowości, którą wtedy na chwilę odzyskali.

czwartek, 20 lutego 2014

Chłop pańszczyźniany, czyli zasób ludzki/kapitał ludzki.

Dzień w czytelni, Czytelni Humanistycznej UR. Odzwyczaiłem się od czytelniowania już. Musiałem starać się nie wpaść w przygnębienie w powodu otaczającego mnie ukrytego bezrobocia w postaci współczytaczek i współczytaczy, którzy nie zawyżają w przedwyborczych latach statystyk bezrobocia wśród młodych tylko dlatego, że czytają jakieś historie filmu czy inne tam hermeneutyki teledysku discopolowego. Na myśl o tym, co zrobi z nimi rynek pracy, lutość wielka ogarnęła me serce, a w takim stanie szukać książków się nie da, ni ciuleczka.

 Pomogło mentalne danie sobie po pysku. Przypomnienie sobie rzeczy podstawowych. Współczytacze i współczytaczki nie są tu, żeby lepiej znajdowac pracę. Współczytacze i współczytaczki są tu po to, żeby nauczyć się poszukiwania prawdy i żeby poszukiwać tejże. Nie zdobywają na tych swoich socjologiach kulturoznawstwa porówawczego kognitywistyki stosowanej żadnego zawodu. Dostają powołanie poszukiwacza prawdy. Będą jej szukać. Będą przywracać słowom właściwy sens. Z tej perspektywy brak perspektyw nie jest taki znowu ważny, nie?

O, własnie, a'propos. Wywołała mnie Joanna Lewandowska do tablicy. że określenia grupa populacyjna w stosunku do ludzi użytego nie lubię. No nie przepadam. Uprawiającym nauki przyrodnicze korona z głowy by nie spadła, gdyby używali, jak w naukach humanistycznych, określenia społeczność, w tym kontekście synonimicznego, a jakże fajniejszego. No ale rozumiem, jest pewien paradygmat terminologiczny i to można wybaczyć.

Są za to zwroty, których wybaczyć się nie da. Pod adresem frazy ,,zasoby ludzkie'' popłynęły już kurew miliony, chujów wagony, jadu hektolitry. I słusznie. Zasoby to jest na przykład dżewo. Albo inny pioch. Ludzie to ludzie.

,,Zasoby ludzkie'' nie są jeszcze takie złe. Chociaż weszły już do polszczyzny (a może racze ,,w polszczyznę'', bo to jednak gwałt jest), to fałsz i syfiastość zwrotu jest wyczuwalna na pierwszy rzut ucha. To jest diobeł jawny, z rogami i ogónem, walący siarką jak Tarnobrzeg z lat mojego dzieciństwa.
Gorszy jest diobeł ukryty. a ukrywa się w unijnej nowomowie. ,,Kapitał ludzki''. ,,Człowiek-najlepsza inwestycja''. Niby intencje są dobre, no bo, wiadomka, sformułowania pokazują, że warto wydawać pieniądze i pożytkować siły na to, żeby ludzie się uczyli i się rozrywali. Ale, ale.
Przekonywanie władz jakichkolwiek, że pieniądze wydane na podatników to inwestycja, że się zwrócą, że to się opłaci, etc. stawia całą sprawę na głowie. Sprowadza ludzi do roli petentów. Chłopów pańszczyźnianych, którzy muszą pana przekonywać, że więzi społeczne, edukacja, kultura to są rzeczy potrzebne tak naprawdę panu. Że pan da, ale się panu zwróci z nawiązką. Wiedza, sztuka, życie w zintegrowanym społeczeństwie to już nie są rzeczy, które się ludziom należą, to są rzeczy, które trzeba skalkulować i, w razie ich opłacalności, z nadzieją na zyski przyszłe, rzucić pańszczyźnianym talara.

Nie jesteś zasobem ludzkim. ani kapitałem, pamiętaj.

sobota, 15 lutego 2014

Biblioteka Majdanu

W telewizorni i w wiadomościach Trynkiewicz na przemian ze Stochem. Gdyby jeden zaczął skakać, a drug mordować dzieci, strach byłoby lodówkę otworzyć. Jeśli są jakieś wzmianki o Ukrainie, to głównie w kontekście tego, że ponoć Prawy Sektor chce zająć Przemyśl i okolicy i już normalnie się szykuje, już hulajnogi siodła, już widły ostrzy, jeno naszych myśliwców się boi. Obu, ale tego, co lata, bardziej. Gdybyż jeszcze chcieli sobie zajumać przy okazji Radom, nikt by złego słowa nie powiedział. A tak, to ludzkość Rejtana robi i w przejściu granicznym z piersią odsłoniętą leży. Reakcje polskich internetów podsumowuje krążący po internetach tychże obrazek:



Jednym słowem, na zachodzie bez zmian, z tą różnicą, że sytuacja na wschodzie straciła status niusa. Na wschodzie bez zmian również. Z tą różnicą, że zza wschodniego kordonu, z otchłanie cyrylicznego internetu nie płyną już prawie częste na początku apele o szybkie tłumaczenie na zachodnie mowy artykułów, ulotek, haseł, plakatów. W poprzednich miesiącach bowiem anonimowi tłumacze, graficy, dziennikarze społeczni i zawodowi robili wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby świat się dowiedział i, zgodnie ze swoim wielowiekowym zwyczajem, nic nie powiedział (Serhij Nihojan padł).
Na zachodzie na pokojowych i realnych zmianach zależy głównie freakom w rodzaju Andrzeja Stasiuka. A ile dywizji pancernych ma do dyspozycji Stasiuk? Nie wykluczam, że bracia Ukraińcy tę dysproporcję między Stasiukiem a Putinem skumali.

Tymczasem rewolucja sobie trwa w najlepsze. Majdan doczekał się własnej biblioteki. Biblioteka działa na zasadzie dobrowolnych datków w książkowej naturze. Ludzie przynoszą książki (dobre, takich, które szkoda oddać - apelują twórcy projektu). Inni ludzie wypożyczają. Knigi trafiają potem do wiejskich bibliotek. Poza tym biblioteka kolportuje prasę, organizuje spotkania autorskie z pisarzami (wczoraj, tj. 14 - z Andruchowyczem, tak więc spotkania niezłego kalibru bywają), zbiera i rozdaje mapy Kijowa, potrzebne przyjezdnym protestującym.



W razie czego pamiętajmy o tym pomyśle, wart wykorzystania.

środa, 12 lutego 2014

Proszę mnie pochować w sadzie


Chodzą za mną motywy funeralne. Najpierw, gdy nagrywaliśmy audycje, Szymek czytał wspomnienia Adama Struga o śpiewaniu na pogrzebach na wschodzie Polski. (Przerwa na reklamy - audycja ze Strugiem i Szymkiem już w sobotę o 19). Potem, gdy wróciłem do domu i miałem jeszcze trochę sił życiowych, wetknąłem nos w lubelską Etnoligwistykę i trafiłem na bardzo ciekawy artykuł o śpiewach pogrzebowych , przy konaniu i czuwaniu przy zwłokach właśnie.  Też na wschodzie Polski.
Uwaga, teraz otwieram nawias. (Jak kto ciekawy, może sobie kliknąć TUTEJ i poczytać numer 9/10. Tekst nosi tytuł Pieśni pustych nocy. Zanim go przeczytamy, zainstalujemy sryliard wtyczek, z których żadna nie będzie działać i stracimy trochę czasu na zorientowanie się, że jedna jednak działa, chociaż nie tak, jak byśmy się tego spodziewali. Żeby nie było - to bardzo fajnie, że uniwersytety zrozumiały, że prace naukowe zdigitalizowane są bardziej dostępne niż wydrukowane w stu egzemplarzach żartych przez myszy w bibliotecznym archiwum. Bo np. Puszcza Sandomierska jeszcze takich prawidłowości nie załapała. SOK w Nowej Dębie wydał słownik gwary lasowiackiej. Książki kupić się nie da. Nie to, że jest trudnodostępna. Jak się dowiedziałem, słownik nie był i nie jest przeznaczony do sprzedaży. Noż hadra jego mać.  Druga dekada XXI wieku to era cudownego odkrycia przez polskie uniwersytety internetów. Chałwa wieczna im za to).
No a potem z tego świata zawodzeń żałobnych i pięknych, starych melodii człowiek wraca do świata tzw. normalnego. W przerwach w olimpiadzie (starszaki uwielbiają łyżwiarstwo figurowe, taki wiek chyba) leci w kółko reklama informująca ludzi starszych, że ZUS wypłaci im mało a pogrzeb kosztuje dużo. I że jak umrą, to rodzina będzie się musiała wykosztować. Więc niech kupią ubezpieczenie, to rodzina będzie miała na pogrzeb.
Noż kurwa jego mać. Owszem, tradycyjna kultura ludowa wiązała się z tym, że jak człowiek strzelał kopytami w wieku lat pięćdziesięciu, to mu ksiądz w rubryce ,,przyczyny śmierci'' w księdze umarłych wpisał ,,senex'', ale przynajmniej wiadomo było, że rodzina się pochówkiem zajmie, bo taki ma psi obowiązek. Były  rytuały, formuły, pieśni, wiadomo było, że ciało i dusza umarłego nie zostanie pozostawiona na pastwę ZUS-u jakiegoś żerującego na starczej wrażliwości olimpijskich widzów burżuja.

Żeby było jasne - w razie czego proszę mnie zagrzebać w sadzie. Na wieczne wczasy pod gruszą. Niech żadna hiena się mną nie pożywi. Zasiłek pogrzebowy proszę spożytkować na wynajęcie Kocirby na stypę. Oni naprawdę drogo nie biorą.

sobota, 8 lutego 2014

Lubko Deresz - Namir (fragment)

W jednym z komciów tegotygodniowych była nutka tęsknoty za literaturą dla ludzi. No to proszę, literatura dla ludzi jest na wyciągnięcie ręki. Ot np. proza polegająca na opowiadaniu historii.

Lubko Deresz opowiada historie. Debiutował w wieku 17 lat. W ukazały się dwie jego książki - Kult i Arche. Obie wydał Prószyński i S-ka w 2005 roku. Kawałek poniższy pochodzi z książki ,,Namir!'', która wyszła w Ukrainie w 2006 roku. Powieści czytało (a raczej słuchało) się dobrze. Głównie z tego powodu, że Deresz robi to, czego 99% ludzkości od zarania dziejów oczekuje od ludzi parających się epiką - opowiada historie. Namir! przypomina powieści szkatułkowe - historii różnych jest w książce jak skwarków w dobrej kaszy.

Niżej jest kawałek historii Iwana Hałuszki, profesora uniwersyteckiego i jego żony. Zdradzam końcówkę historii, wiem, świnia jestem. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że psuję zabawę głównie ukrainomownym ludziom, którzy na przeczytanie całości mieli już 9 lat. A i im psuję tylko 1/40 zabawy z czytania książki.

O, a propos braku polskiego przekładu. Wiem, że tego bloga czyta parę osób w Arabii Saudyjskiej. Dir szejks, if ju łont tu sfinansować połlisz translejszon end ediszyn buk of Lubko Deresh, plis rajt tu mi rajt nał. Jakoś się dogadamy.

A teraz do rzeczy:

Lubko Deresz: ,,Namir''!



,,Twój dziadek zaczął jeździć do tego Kijowa, gdzie  ten jego Jurko mieszkał. I nie wyjaśniał mi, co do czego, i tak, tylko ręką machnął. Niby nie na mój rozum sprawy. No, a ja to znoszę, znoszę, a tu, ni stąd ni zowąd, pewnego dnia twój dziadek zaczyna pakować walizkę. Ja do starego: ty dzie? A on to to, to śmo, łamie się, a po ludzku skłamać nie da rady. W końcu mówi prosto z mostu: „Ja do Meksyku jadę”. Mnie serce mało nie wyskoczyło. „Kiedy?” - pytam. „Jutro koło siódmej wieczór z Tarnopola wyjeżdżamy samochodem do Kijowa, a z Kijowa grupą lecimy do Meksyku”. Ta gdzie ty – mówię – stary, pojedziesz, ty beze mnie butów sobie nie wyczyścisz! A on dalej swoje, że go Jurko bierze ze sobą, Jurko się nim zaopiekuje. Ja dawaj, przekonywać Iwasia, myślę, jaki u diabła Meksyk, nigdzie beze mnie nie pojedzie. Ja wtedy patrzę, a on na mnie w ogóle uwagi nie zwraca i mówię do twojego dziadka: jak ty jedziesz, to uroczystą kolację trzeba naszykować.

Babka poszła, zarżnęła kurę i upiekła na blasze, nakryła stół białym obrusem, postawiła flaszkę „Stolicznej”. Od oka zaczęła nawet szykować mu kanapki na drogę. Dziadek Iwan zobaczył, że odnosi się do niego zupełnie inaczej i cały wieczór chodził za babką krok w krok, wyrzucał wszystko, co mu leżało na duszy. Do późnego wieczora babka uważnie go słuchała, po cichu go upijała i dowiedziała się, co z nim.

Wszystkiemu winien był ten awanturnik, ten Jurko z Kijowa. On nie mógł nie widzieć, że z dziadkiem trochę nie tego, że ma słabe nerwy, że to wrażliwy człowiek i nie wolno mu się unosić – a Jurko dalej dziadkowi o dalekich krajach opowiadać: o Kubie, Panamie, Kostaryce.
A dziadek twój, jej bohu, jak małe dziecko, wszystkiego jak bajek słuchał i Bóg wie, co sobie tam myślał. A jeszcze te książki – siedzi, coś tam po hiszpańsku kwacze, wszystko o jakichś Indianach. A mnie nic nie powie, mnie aż trzęsło, że on przede mną coś ukrywa. To mnie, Piotrusiu, tak bolało, że on mnie za człowieka nie ma, myślał, że jak on profesór, to ja już nic nie zrozumiem. A jeszcze ten cały Jurko, powiedział mojemu Iwanowi, że lecą z delegacją do Meksyku, aż na półtora miesiąca i potrzebny właśnie jeszcze jeden, który by coś po hiszpańsku rozumiał. A ja myślała, że ze starym  coś nie tak, bo cały miesiąc nie siedzi normalnie, kręci się, marudzi. Myślę, możeż go znowu biesy męczą? On, jak wypił, powiedział że to nie biesy, a zmartwienie, czy go do tej delegacji wezmą, czy kogoś młodszego. Ja myślę, że ten jego koleżka też palce maczał w tym, żeby twojego dziadka wybrali. Ale najważniejsze, dlaczego mojego starego mieli wziąć – bo on stary, a młody może sobie uciec i tyle. Szukaj potem! - babka machnęła łyżką i się skrzywiła. Wyglądała teraz bardzo staro i zgorzkniale. Bolało ją, kiedy o tym opowiadała.
Babka odetchnęła parę razy i kontynuowała:
No i dziadek mi to wszystko opowiada i opowiada. A żebyś ty wiedział, twój dziadek pić nigdy nie umiał, a nawet nie chciał, zawsze go inni musieli namawiać. No a tu sam z radości zaczął pić, a ja mu ciągle polewam i polewam. Twój dziadek nie wiedział, że od wódki język mu się rozwiązał, a mi w to graj. I wszystkiego sobie słucham i myślę tylko „No-no, stary, czekaj-czekaj”. Bo wiesz, co on mi nagle mówi? Że on tak właściwie nie ma zamiar wracać. Nikt go nie będzie pilnować, a jak wszyscy będą odjeżdżać, on sobie po cichutku nocą ucieknie – Jurko obiecał mu pomóc. Nie no- ty to słyszysz? - babka aż zaniemówiła, tak ją te wspomnienia zdenerwowały. - On – uciekać chce! A ja co mam robić? Siedzieć tutaj, żeby się ze mnie ludzie śmiali? To by widowisko na cały okręg był! Że od starej Hałuszki chłop uciekł. Jeszcze gorzej, niż jakby się dowiedzieli, co z niego za wariat. Ze mnie i tak się śmiali, że mam takiego chłopa ladaco – że ni gwoździa w ścianę nie wbije, ni królika nie ubije, a jak do ogrodu z siekierką wychodził, to cała wieś schodziła się pośmiać. Nie, myślę, gołąbeczku, nie tylko ty tutej profesór. Ja też, Piotrusiu, jakiś honor mam.
A na co chciał uciec, dziadek nie mówił?
Toż mówił.... Ja też chciała wiedzieć, co on tam będzie robić. A on dawaj, śmieje się, żartuje, jak to pijani, że sobie taką jakąś młodą znajdzie – a jidze jidze, myślę, kto by tu o młodych gadał. I tak nie chciał mi powiedzieć, aż no, myślałam, że się nie dowiem. Ale potem się wygadał.
I co?
To wariat, ten twój dziadek – powiedziała babka z niekłamanym współczuciem. - Po prostu wariat. Wierzyłam, że on chociaż trochę normalny, a okazało się, że to wariat kompletny. Powiedział, że chce uciec żyć u Indian. Nie no, słyszysz? U Indian żyć! Uczyć się od nich będzie. Ja mówię, ta czego te papuasy cię nauczą? Ale dziadek tak się upił, że nic konkretnego powiedzieć nie mógł. Tylko coś o ławeczce jakiejś mówił.
Co to miało znaczyć?
Ja nie wiem. Tu już, na pewno, całkiem klepki mu się poprzestawiały. Powiedział, że wi, dzie je w tym mieście, Meksyk się nazywało, łąweczka taka, gdzie saidają ludzie. Wi, dzie ławeczka. I na tę ławeczkę przychodzi jeden chłop, od Indian. I dziadek powiedział, że on umrze – a znajdzie tę ławeczkę i będzie tam siedział i nie zlezie z niej, póki ten chłop nie przyjdzie i nie weźmie go ze sobą i nie nauczy widzieć. Wyobrażasz sobie? Schizofrenik. Normalny schizofrenik.
- Nauczyć widzieć?
Babka tylko machnęła ręką i odwróciła się. Wargi jej drżały i parę chwil posiedzieliśmy w milczeniu, póki babka nie doszła do siebie. Wytarła skrajem chustki łzy obok ust i westchnęła.
- No i zalał się twój dziadek, w trupa. I ja wtedy wzięłam i zaniosłam swojego Iwanka do piwnicy. Rzuciłam mu tam pierzynę, poduszkę, postawiłam nocnik... wody nagotowałam, bo tyle wypił, że potem by go suszyło... I te wszystkie kanapki, które mu „na drogę” nakroiłam, też mu położyła, żeby miał co jeść. No taż i zamknęłam go w tej piwnicy – drabinę stamtąd wyciągnęłam, na wierzch przysunęłam worek cukru, potem jeszcze worek mąki przywlekłam i poszłam spać. A rano wstałam om świcie, zrobiłam sobie jeść koło worków, popiłam i siadłam na wierzchu, zaczęłam czekać, kiedy on wytrzeźwieje.
Babka zrobiła pauzę.
- Nu ta, i tak se siedziałam.
- A dziadek jak tam, obudził się?
Babka westchnęła jeszcze ciężej.
- Jużci, że się obudził. Zaczął wołać, prosić, żebym go wypuściła. A ja milczę i się cichutko cieszę. Co on mi nie mówił. Ja tak słucham a to jakby nie dziadek twój mówił, a diabeł. Zaczął mnie kusić, jak Chrystusa na pustyni. A jak nie usłuchałam, to zaczął wyklinać. Naprawdę, jakby z niego czorty wyłaziły, tak było. I płakał i śmiał się i krzyczał, a klął jak szewc. Myślał, że un taki mądry. Myślał, że jak po hiszpańsku książki czyta, to ja już za nic jestem, ze mną można byle jak się obchodzić. A ja jemu pokazała Meksyk! Żeby wiedział, stary grzyb, jak mnie ludzie widzą. Aż patrzę – już na siódmą idzie. No, myślę, jeszcze godzinkę dla pewności posiedzę i można go wypuścić. „A co, stary –mówię – pomogło ci, że ty profesór? Uciec sobie zamyślił! A ja, - mówię – prosta baba niegramotna ciebie przechytrzyła! Widzisz – mówię mu, - jak to w życiu bywa? Kto teraz sprytniejszy?” Słyszę – cicho w piwnicy się zrobiło. Nie odzywa się. Zrozumiał pewnie, że nie będzie żadnego Meksyku. No, no – myślę – pogniewa się i mu przejdzie. Otwieram klapę, spuszczam drabinę, patrzę na starego – a on leży na materacu, cały aż zielony.
Babka zamilkła i wycierała łzy. Potem znów jakiś czas milczeliśmy, każde po swojemu.
Co było dalej? Babka wystraszyła się, wzięła dziadka na ręce i przeniosła do łóżka. Położyła pod pierzynę i dwa dni się nim opiekowała, poiła herbatą, nosiła do łóżka jeść, ale dziadek marniał i słabnął. Do babki nie powiedział już ani słowa, ani dźwięku, ni razu nawet na nią nie spojrzał.
Na trzeci dzień, kiedy minęło wpół do siódmej, dziadek westchnął głośno i umarł.
Taka były dzieje mojego dziadka. ''


piątek, 7 lutego 2014

Flaga ,,Cmolas'' na Woodstocku

Starzeję się. Objawy są dość wstydliwe - wracam coraz częściej do muzyki lat 90., a nawet pierwszej dekady XXI wieku, która wzięła jakoś i się zawinęła, zupełnie niespodziewanie. Po prostu nagle tak się porobiło, że mówiąc ,,10 lat temu'' nie mogę już mieć na myśli lat 90. ubiegłego stulecia.
No i patrzam ja na koncert Heya z Woodstocku w 2004 i co widzę? Tuż pod sceną wielka flaga ,,Cmolas''.
I ja tam byłem, Tyskie (fuj) piłem, o istnieniu Cmolasu pojęcia nie miałem. Mgliste, owszem, o Kolbuszowej we łbie moim było. Bo to, wiadomka, Krzaklewski i Agata P. ze studiów. Nawiasem mówiąc - Agata P. już nie nazywa się P., niemniej wróciła po studiach do Kolby, za co powinna być przez burgmeistra i starostę po rękach całowana na rynku.
O, właśnie - zgłaszam wniosek racjonalizatorski. Wszyscy, którzy ze świata wrócili do Kolby i w okolice powinni być przez burmistrza i starostę całowani po rękach, oficjalnie i publicznie. Dejmy na to, na Rynku w czasie Dni Kolbuszowej zbierałoby się wszystkich, którzy gdzieś byli, a mimo to wrócili i zostawaliby obcałowani po dłoniach. Nie wiem, czy to zatrzymałoby odpływ jedynego (poza piaskiem i buczyną) dobra naturalnego tej ziemi, czyli ludzi z łebem na karku, ale byłoby przynajmniej zabawnie, a całowania nigdy za wiele, jak mawiali mistrzowie zen z Osiej Góry.

Ludzie, którzy trzymali cmolaską flagę 10 lat temu na Woodstocku, jeśli czytacie te słowa, odezwijcie się. Ciekawym, co z wami i gdzie was rzuciło.

czwartek, 6 lutego 2014

Pościel patriotyczna



Analizowaliśmy ostatnio z Nielotką frazę ,,Odzież patriotyczną'', którą to (i frazę, i odzież) proponuje coraz więcej firm. Zbitka jest cokolwiek zabawna, trochę jak ,,kosmetyki religijne'' albo ,,wędliny filozoficzne''.
No ale idę ja sobie przez nasze kochane sztejtełe i co widzę?




Dwie kordełki. Biała i czerwona. Przypadek? Nie sądzę.

Balkony naszego sztetlu mówią jasno: to znak. Następny krok to pościel patriotyczna. Jasieczki w partyzantów. Podusie z powstańcami. Piżamki w groby.

Żeby nie było, patentuję ten pomysł.

wtorek, 4 lutego 2014

Tato, a ty kiedyś umrzesz?

Myjemy ręce.

Franciszek: Tato, a ty kiedyś umrzesz?

[Uwaga, uwaga. Chłopak rozkminił coś, w co w zasadzie jeszcze około dwudziestki nie wierzyłem. ale jak człowiek ma dzieci i patrzy, jak rosną, to wie już, że rzeczy mają swoją naturalną kolej i że weźnie i umrze i to tak na amen. Wie też wiele więcej, że większość planów jest już nie do spełnienia i za późno na coraz więcej rzeczy. A przede wszystkim - wie, że jednak umrze, osobiście i nieodwołalnie. Ale nie wolno zaszczepiać chłopakowi lęku, że stary, kudłaty dziadyga nagle strzeli kopytami układając klocki. Więc:]

Jo: (spokojnie, nie zmieniając tonu ani nic): No pewnie, że tak. Ale raczej będę stary, a ty wtedy będziesz już duży, większy nawet ode mnie teraz.

Franciszek (z dużym, ale takim naprawdę dużym współczuciem i czułością w oczach): Oj, to ty biedny bardzo wtedy będziesz.

[W dupie was mam, plany. Cmoknij mnie w nos, śmierci]

poniedziałek, 3 lutego 2014

Książki są zbędne, a piniędzy z tego i tak nie będzie


Za każdym razem, gdy ruszam się w Polskę, mam wypchany plecak. 10 procent masy stanowią ubrania, termos, narzędzia i takie tam. Reszta - książki. Lęk przed zostaniem w pociągu bez niczego do czytania to pozostałość po jeździe osobówką z Krakowa do Kielc z zalegającą w plecaku samotniutką, biedniutką historią bibliografii polskich. Trzy godziny. Z kibicami klubu Grzmot Piździołkowice wyśpiewującymi ody na cześć swej jedynej i niepowtarzalnej drużyny, w których zapewniali o miłości swej dozgonnej do tejże. Z samotną panną naprzeciwko, która co 5 minut dzwoniła do swego lubego z pytaniem, czy aby na pewno będzie na nią czekał na dworcu. Bo wisz, rozumisz, miły, jest tu cały wagon najebanych piwem z lidla dresów, co nie stanowi jeszcze dna grozy i otchłani koszmaru, ale ten taki kudłaty naprzeciwko czyta historię bibliografii polskich, więc, jak się domyślasz, to jakiś grubszy psychopata jest.
Od tej pory wszędzie wiozę 40 kg książek. Z tej perspektywy każdy tablet czy inny kindle ma miażdżącą przewagę. Wieziesz, człowieku, bibliotekę aleksandryjską ze sobą i cześć. Możesz wreszcie wziąć do bagażu jakieś mniej potrzebne duperele typu mydło.
Niestety, książka papierowa niedługo będzie fajnym gadżetem, obiektem kolekcjonerskim. Taki pomysł na siebie ma chyba magazyn Cegła. Jak ktoś chce poczytać, to se czyta wersję elektroniczną w internetach. Jak chce mieć coś fajnego, to kupuje wersję papierową, z każdym numerem inną. Ten numer wydali w formie notesu na zakupy. A wśród wierszy trzy moje wierszydła tyż.

Cegła tutej


Jak by na to nie patrzeć, ani z wersji papierowej, ani elektronicznej piniondzów nie ma. Nawet na upadku druku nie zarobisz, panie. Taki klimat.