czwartek, 28 stycznia 2016

Pan Leszczyński

Pan Leszczyński miał ponad cztery dioptrie (a dokładnie, jeśli ktoś chce wiedzieć, -3,75 w prawy oku i -3,5 w lewym). Da się z tym żyć, tylko trzeba nosić okulary. Ale są miejsca, w których okularów nosić się nie da. Na przykład Sąd Ostateczny. Albo basen. To drugie miejsce było dla pana Leszczyńśkiego szczególnie kłopotliwe. Na basenie, owszem, widział ludzi, ale w formie cielistych plam bez twarzy. I wszystko było w porządku, dopóki nie spotykało się kogoś znajomego. A że pan Leszczyński mieszkał w małym miasteczku, zawsze kogoś znajomego spotykał. Dzień dobry, oczywiście, nie mówił, bo nikogo nie poznawał. 

- A czego ty dzień dobry nie mówisz, jak kogoś na basenie spotykasz? - pytali go ludzie. I pan Leszczyński wyjaśniał, że dioptrie, że plamy i tak dalej. Ale ludzie wiedzieli lepiej. 
Leszczyński nie mówi dzień dobry, bo jest okropnym bucem - mówili

I kiedy spotykał kogoś na ulicy, to, oczywiście, dzień dobry, mówił. I o pogodzie pogadał. I o zdrowie zapytał. Ale gdy odchodził, słyszał za plecami toczone szeptem rozmowy, w których wyostrzony przez niedomagania wzroku słuch pana Leszczyńśkiego łowił słowo buc. W końcu doszło do tego, że gdy kogoś spotykał, nawet jeśli rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, pan Leszczyński i tak podejrzewał, że rozmówca uważa go za niemówiącego ludziom na basenie dzień dobry buca. 
Mając dość tej atmosfery, postanowił odpocząć. Wyjechał na dwa tygodnie nad morze. Pierwszego dnia od razu poszedł na plażę popływać. Z początku było trudno, bo, nie widząc, gdzie płynie, ciągle na kogoś wpadał. Ale po paru patrz, gdzie płyniesz, bucu udało mu się przybrać w miarę bezkolizyjny kurs. Minusem było to, że nie miał pojęcia, gdzie płynie, ale przynajmniej z nikim się nie zderzał. 
Płynął i płynął i płynął. I płynął, i płynął. Zaczął się już niepokoić, bo woda zrobiła się chłodna. Na szczęście wymacał pod nogami dno. Z ulgą wyszedł na plażę i zaczął szukać swojego ręcznika. 
Ale zamiast ręcznika i klapek zastał na plaży tłum powiewający chorągiewkami, fotoreporterów, dzieci w strojach ludowych z chlebem i solą i wielki dwujęzyczny transparent:

När du seglar du dum får/WITAMY PIERWSZY POLSKI PRZEPLYNAC BALTYK!!!

Oszołomiony pan Leszczyński został obrzucony kwiatami, wycmokany przez miejską radę i zaprowadzony do telewizyjnego studia. Jak wyglądają takie programy, wiadomo. Wzruszająca muzyka. Brawa publiczności. Rozemocjonowany prowadzący włącza łzawy filmik na początek. Pan Leszczyński z niemałym wzruszeniem rozpoznał panoramę swojego miasteczka. Linia drzew, blaszane dachy kościoła, ryneczek - wszystko jak żywe. Głos z offu tłumaczył, że to oddalone od morza miejsce, gdzie narodził się człowiek, który pokonał Bałtyk, kolebka jego i tak dalej, i tak dalej. Pokazali dom pana Leszczyńskiego, szkołę, basen. Zrobili też i sondę uliczną. Ekran wypełniła cokolwiek spięta twarz pani Malinowskiej.
- Leszczyński? Leszczyński? Leszczyński? - myśli kobieta. A, znam! - rozjaśnia się jej oblicze. - Straszny buc. Ludziom dzień dobry nie mówi. 

środa, 27 stycznia 2016

Ostrzegam uczciwie

Prace etnograficzne są ciekawe, ale ich czytanie grozi pęknięciem serca.

,,Zaczął swą opowieść cichym, rwącym się głosem . Często brakło mu
słów, boć nienawykły był do zwierzeń. Często ze wzruszenia głos wiązł
w krtani.
Było to tak. Mieli już trzech synów. Najstarszy miał bodaj 6 lat, gdy
żona spodziewała się czwartego dziecka. W tym czasie wyszły ostre zarządzenia władz sanitarnych, regulujące sprawę opieki nad położnicami. Była
tedy we wsi "dyplomowana akuszerka" i poza nią nie wolno było nikomu
przyjmować porodów. Wiejskie "babki" nie mogły już tym się trudnić,
tym bardziej, że owa akuszerka groziła represjami władz, gdyby ktokolwiek chciał z nią współzawodniczyć .
Nieszczęście chciało, że dzieci jej (akuszerki) były chore na szkarlatynę,
I nadszedł decydujący dzień: owo czwarte dziecko miało ujrzeć światło
dzienne. Gospodarz prosił ją, by któraś z "kumoszek" pielęgnowała chorą.
Ale na nic się to nie zdało. Akuszerka przyszła i przyniosła ze sobą zarazę.
Zachorowała położnica. Pojechał do powiatu po doktora. Doktór w wielkiej
gorliwości chciał widać umiejscowić groźną chorobę, bo na drzwiach
chałupy przybił kartkę, by domu tego nie odwiedzać, a domownikom zakazał
wychodzić poza obręb domostwa. Zobowiązał też władze gminne, by
nad wykonaniem tego czuwały. Został tedy ojciec rodziny odcięty od
świata i od ludzkiej pomocy. Zachorowało niemowlę. Starsi chłopcy kładli
się jeden po drugim. Borykał się z tym jak mógł i umiał. Pie1ęgnował
wszystkich w miarę sił. Nieporadnie. Boć przecie to nie dla chłopa robota.
Położnica umarła. Pochował ją. Był sam. Najtrudniej mu było z niemowlęciem - maleńką córeczką.
- Com ja przeżył, com ja przeżył- powtarza ze zgrozą, śród łez.
Wreszcie przemógł się i poszedł do wójta, błagając go, by pozwolił
komuś dać niemowlę na wychowanie. Wójt się ulitował. Jakaś kobiecina
zabrała dziecko. Sprowadzał jeszcze do niego doktora, bo wciąż niedomagało.
I ono umarło."

K. Zawistowicz-Adamska, Społeczność wiejska. Doświadczenia i rozważania z badań terenowych w Zaborowie.

niedziela, 24 stycznia 2016

Drzewko banzai

Pan Jerzy bardzo się denerwował przed spotkaniem z panią Grażyną. Przyczyną był zapewne niedookreślony status tego spotkania - nie była to randka, zwykłe spotkanie na kawie z koleżanką z biura, ale czy takie spotkanie w weekend, gdy żadne pilne służbowe sprawy nie mogły stanowić do niego pretekstu na pewno było zwykłe? Tego nie wiedział i, jak chyba wszyscy, w sytuacji tylko z pozoru jasnej i znanej, nie czuł się najlepiej. 
Z tej niejasności wynikał przecież szereg problemów natury, ujmijmy to tak, rytualnej. Spotkanie na kawie i randka miały inne określone kulturowo elementy. Jeśli pan Jerzy zdecyduje się na realizację któregoś z tych schematów, pokaże, jak interpretuje ich spotkanie, odsłoni się. Było w tym ryzyko. Przyjść z pustymi rękami? Przynieść kwiaty? To było jedno z pytań dręczących pana Jerzego. 
Do tego wszystkiego dochodziła jego niechęć do kwiatów ciętych. Cel, w jakim zwykle się je dawało nie współgrał według niego z definitywnością aktu przecięcia kwiatowego życia, dla niego była to ostentacja w marnotrawstwie sił żywej istoty. Jeśli mógł, zawsze wybierał raczej słodycze, ale tutaj to nie wchodziło w rachubę - zbyt dobrze wpisywało się w kulturowy schemat randki. 
Stanęło zatem na roślinie doniczkowej. Niestandardowy gest nie wtłaczał go w żaden schematów i nie zmuszał do odsłonięcia. Ale wiedział też, że jeśli przyjdzie z fikusem czy inną tam paprocią, to pani Grażyna, niezależnie od tego, jak interpretuje ich spotkanie, uzna to za śmieszne. Tu zaakcentujmy raczej rejestry znaczenia tego słowa bliższe żałosne niż zabawne
Idealnym rozwiązaniem było znalezione w kwiaciarni drzewko bonsai. Siła drzewa wtłoczona w filigranową formę doniczki, pewna umowność tej formy, jej nieokreśloność, gra z konwencją idealnie współgrały z niedookreślonością sytuacji, w jakiej znalazł się pan Jerzy. 
Wybór okazał się trafny. Pani Grażyna była ciepło przyjęła podarunek. A gdy odkryli, że na doniczce znajduje się naklejka z napisem DRZEWKO BANZAI, oboje zaczęli z tej językowej niezręczności producenta żartować. Wtedy między nimi przeskoczyła ta iskra, na którą, jak się później okazało, oboje liczyli. Gdyby nie drzewko, kto wie, czy napięta atmosfera, jaką stworzyłyby cięte kwiaty albo brak jakiegokolwiek podarunku na przywitanie pozwoliłaby na jej wyzwolenie. 
Gdy zatem niedługo potem pobrali się i zamieszkali razem, ustawili drzewko na honorowym miejscu w pokoju dziennym. Niestety, nie chowało się zbyt dobrze. Mimo że próbowali wszystkich znanych im metod pielęgnacji roślin doniczkowych, a pan Jerzy zgromadził sporą biblioteczkę dotyczącą pielęgnacji drzewek bonsai, schło. Doszło w końcu do tego, że trzeba je było wyrzucić. 
Z ciężkim sercem pan Jerzy wziął się za to zadanie, którego nie miałby sumienia zostawić pani Grażynie. Wszedł do pokoju dziennego, uśmiechnął się do miłego wspomnienia, które drzewko nieodmiennie wywoływało i wyciągnął rękę po doniczkę. W pokoju rozległo się głośne Banzai! i ręka pana Jerzego została zbita błyskawicznym soto uke. Drzewko, wykorzystując energię skrętu pnia wyprowadziło błyskawiczną kontrę - seiken oi tsuki chudan na splot słoneczny pana Jerzego. Zaskoczony mężczyzna nie przechodził do kontrataku, więc drzewko postanowiło kontynuować prostym, ale jakże skutecznym kin geri. Hiza geri jodan było już tylko postawieniem kropki nad i. 
- Łomatkobosko! - zawołała pani Grażyna, która weszła do pokoju, słysząc odgłos upadającego ciała. 
- OSU! - odparło, zginając się w odpowiednim ukłonie, drzewko banzai. 

wtorek, 19 stycznia 2016

Baśń o traktorze

Żył był raz pod Rzeszowem Iwan, co ze starą matką w chacie walącej się mieszkał. I siedział Iwan na piecu, kołki strugał i sam się do siebie śmiał. - Durny Iwan, durny - mówili ludzie - siedzi na piecu, kołki struga a do siebie się śmieje. Chlewik się wali, chałupa do ziemi chyli, matka stara chrust z lasu nosi, a ten siedzi i się zaśmiewa. Oj, durny on, durny. I mówi raz kowal Iwanowi: - A nie siedźże, durny ty. Wstań i do miasta idź, doli szukaj. A kto wie, może i carewnę z miasta przywieziesz - tak kowal mówi, a ludzie śmieją się w kułak z głuptaka. Ale tak też Iwan zrobił. Wstał i na busa ruszył, ledwie go matka zdążyła ikoną przeżegnać na drogę i płacząc przestrzec, żeby wiary świętej nie zapomniał, czapkę przed cerkwią zawsze zdjął, a grosza jakiego dziadom wędrownym nie odmawiał.
Jedzie Iwan jedzie, bus go w świat czarowny, w dal niewiadomą uwozi. Oj, cuda i dziwy za oknem Iwan podziwia, bo wifi nie ma. Ale wsiadła i do busa baba jakaś stara, nos jak haczyk ma, a tobół na plecach dźwiga. Zaraz wstaje Iwan, miejsca babuli ustępuje. I dziękuje baba Iwanowi, ale i za rękaw go w dół ciągnie i ucho do ust swoich przychyla. Tak mówi: - Serce masz dobre, junaku. Doli szukasz, dolę znajdziesz. Nie każdemu dola pisana, a tobie pisana, tylko słuchać musisz. Co ci powiem, uważaj. Jest w Rzeszowie za siedmioma rzekami, za siedmioma górami, za buspasami siedmioma szklana góra. A na górze cud, internat stoi, a w internacie carewna, córka Słońca siedzi, jak promień w soplu zamknięta. Idź, sokole, a za siebie się nie odwracaj, bo zgubę swoją zobaczysz - tak Iwanowi szepcze i wysiada za Zaczerniem.
Rusza więc Iwan, rusza, rzeki, góry i buspasy mija, za siebie się nie ogląda. Na szklaną górę się wspina, a za plecami strachy go straszą, cosięgapiszpedale wołają i ejtykurwadociebiemówiepedalejeden syczą, a Iwan nic, na przestrogi zważa i pod niebo, gdzie internat na szklanej górze stoi, idzie. I patrzy, patrzy, a tu w internacie cud-dziewczyna, carewna słoneczna, jak promień w soplu zamknięta. Zaraz też dziewczynę pokochał i ona jego, junaka-sokoła, co za siebie nie patrzy, a w górę pnie się.
Ale drzwi na siedem spustów zamknięte, a siedem kluczy w kufrze u kierownika internatu na dnie leży. Mówi kierownik Iwanowi: nie wejdzie, kto mi pióra żarptaka z samego ogona nie przyniesie. Zwiesił Iwan głowę, na progu siada. Już dola przepadła, myśli, a tu skowronka głos słyszy, jak u matki na polu takieńkiego, tylko że tu mowę jego rozumie. - Jest za internatem wiata, pod wiatą traktory stoją. Ty na jeden siadaj, po pióro ruszaj, czasu nie trać, carewnę uwolnij, do matki starej przywiedź, co świeczkę za ciebie już pali - szczebiocze skowronek. I idzie Iwan, idzie, a tu wiata stoi i trzy traktory pod nią. Dwa masseye-fergussony, asfalt kołami drą, parę kominami puszczają, drzwiami kłapią, że siadaj i na koniec świata choćby jedź. A obok stary władimiriec, bez dachu, ze światłem zbitym, pokornie stoi i olej cichuteńko przepala. - Mnie weź, junaku - do Iwana mówi - a nie będziesz żałował - i światłem całym błyska. Siodła Iwan władimirca, kompresję wdusza, silnik zapala i jadą, jadą, gdzie słońce zasypia, gdzie żarptak mieszka, doli szukać junackiej.
I do słonecznej krainy, gdzie żąrptak mieszka, wjeżdżają, całej jak z miodu ulanej, jak z miedzianej blachy wykutej. I gotuje się Iwan na swoim traktorze wierneńkim po dolę sięgnąć. I pod gniazdo żarptaka wolneńko podjeżdżają. I dusi Iwan gaz do blachy, do spodu, do podłogi rdzawej. I nic.
- Traktorze woroneńki, druhu mój miły, zginąć nam przyjdzie - biada.
- Ano, przyjdzie - łbem ciężkim traktor kiwa.
- Na kraju świata, na obcej stronie, gdzie dola moja? Jakże to?
- Ano, na kraju świata, na obcej stronie, gdzie dola twoja. To nie bajka, junaku. Żałujesz? - traktor pyta, a łza z pękniętego światła mu spływa.
- Nie - kłamie Iwan. Bo i co niekłamanie może zmienić?
- Dobrze - mówi traktor i z ulgą wzdycha, kłębuszek dymu jak chmura letnia wypuszcza, łeb mu na kolana kładzie.
A żarptak powiekę podnosi, wzrokiem płomiennym na nich patrzy. Połyka ich ogień, jak żaba muchę.

sobota, 16 stycznia 2016

Hudacy urodzinowi, czyli Szymek miażdży prawdą

Hudacy się rozwijają. I nie mówię tylko o cymbałach, to po prostu jest inny zespół niż dwa lata temu. Rocznice hudackie to takie imprezy specyficzne. Jak o nich myślę, to myślę nie tylko o zmianach u Hudaków, ale też o tym, jak zmieniało się moje życie tutaj i jak z tego powodu dla mnie różniły się kolejne rocznice hudackie. Były też sprawy niezmienne.

Jo: To już siódme urodziny Hudaków, na których nie piję. Ja po prostu jestem straightedgem.

Szymek: Nie. Jesteś ojcem.

piątek, 8 stycznia 2016

Im gorzej, tym lepiej. Masza i niedźwiedż.

Odkryłem jedno z praw rządzących światem. Im krwawszy w Rosji panuje satrapa, tym lepsze bajki dla dzieci tam powstają. 

Najlepsze kreskówki Rosjanie robili za czasów związku radzieckiego. Ja tu już chyba kiedyś pisałem, że to taki miły paradoks - sojuz łagry budował, głowicami atomowymi mógł całą kulę ziemską rozdupcyć, na Afganistan zrzucał przypominające zabawki miny, żeby przyciągały dzieci, a drugą ręką wypuszczali w świat cudowne, zabawne bajki bez przemocy. Ale lata dziewięćdziesiąte to czas posuchy. Wystarczyło trochę poluzować, wystarczyło, że, pomijając pierwszą wojnę czeczeńską, w której średnio im szło, wystarczyło trochę demokracji i nastała posucha bajkowa. Nawet odcinki Wilka i zająca z lat dziewięćdziesiątych to już nie było to. 

Ale w końcu dekady do władzy doszedł Władimir Putin. Zaczął od zostawienia na pewną śmierć marynarzy z Kurska i utopienia we krwi Czeczenii, później było równie ponuro: zamordowanie Politkowskiej i Litwinienki, łamanie kręgosłupa opozycji, szturm na biesłańską szkołę, agresja na Ukrainę, zrzucanie bomb na Syrię. I voila. Rosja daje światu najlepszą kreskówkę na świecie. Serio, w kategorii animowanego serialu Masza i nieźwiedź bierze wszelkie możliwe nagrody, zostawiając nawet tak mocnych przeciwników jak Rastamysz daleko za sobą. Wszystko w Maszy i niedźwiedziu jest świetne: ciepło, poczucie humoru, bezpretensjonalna radość kipiąca wprost z ekranu, a przy tym, co cechowało rosyjskie bajki zawsze, lokalny koloryt. No i jest bohater, z którym mogę się utożsamić - niedźwiedź, kombinujący jak tu się przy hiperaktywności Maszy wyspać. Mogę się kłócić z dziećmi, jeśli nie chcą Maszy. Ale jak można nie chcieć Maszy? Chcemy więcej Maszy. Miejmy z tego wszystkiego chociaż Maszę, ok?



środa, 6 stycznia 2016

Alternatywna historia disco-polo

    Ta notka nie ma na celu podważać dokonań Zenka Martyniuka. Nie, wręcz przeciwnie, nie da się mówić o disco polo negując prawodawców gatunku. Zenek Martyniuk zaczynał w końcu kiedy nikt nie mógł podejrzewać, że jego niszowa twórczość będzie się kiedyś znajdować w centrum discopolowego mainstreamu. Szanując nurt główny chciałbym zagłębić się w alternatywną historię gatunku, cofnąć się do pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszystko było jeszcze możliwe. Te etapy, kiedy zjawisko kulturowe nie ma jeszcze określonego kształtu, kiedy na naszych oczach się formuje, są najpiękniejsze. Czysta, skoncentrowana twórcza siła ludzkiego ducha działa, a my jesteśmy tego świadkami - to właśnie przydarzyło się nam, żyjącym w tamtej dekadzie. 
    Z perspektywy badaczy współczesnego kształtu disco-polo, tamta jego faza poraża bogactwem. Wielonurtowy, bogaty obszar nieskrępowanej niczym twórczości - tym wówczas było spektrum zjawisk określane tym mianem. Właśnie, określenie spektrum jest lepsze niż gatunek, bowiem gatunkowe ramy dopiero się tworzyły, rysowały się jako pewna potencjalność, która już niedługo miała przykroić do swoich kształtów całą tę feerię przejawów ludzkiej fantazji. Wtedy jednak granice były na tyle płynne i niejasne, że mieściło się w nich wszystko. 
    Wspomnijmy prezentowany przez Bohdana Smolenia czy Stanisłwa Tutaja nurt humorystyczny, który w ostatecznym rozrachunku przegrał konkurencję o specyficzną niszę odbiorców prostego humoru z polskimi kabaretami. Wspomnijmyż odważne wycieczki twórców w kierunku techno, rzućmy uchem na jedno z najbardziej interesujących dokonań Shazzy - utwór Noc róży. Utwór, który po delikatnym przearanżowaniu (większość partii klawiszowych, zwłaszcza intro, mogłaby pozostać bez zmian, może należałoby zastanowić się nad barwą i doborem efektów), dodaniu gitar i większym wyeksponowaniu żywej perkusji mógłby bez problemu znaleźć się w koncertowym repertuarze ówczesnych polskich kapel gotyckich, jak na przykład Artrosis czy Batallion d'Amour. Ba, biorąc pod uwagę warstwę tekstową, mógłby się przydarzyć nawet pierwszej gwieździe polskiego gotyku - Anji Orthodox. 
      Ten rzut okiem na przykłady różnorodności disco-polo z jego początkowego okresu pokazuje, jak wiele jest dróg, którymi mógł pójść ten gatunek. Myśląc o alternatywnych historiach disco-polo myślę o Januszu Laskowskim, prekursorze i prawodawcy. Niestety, jakkolwiek sam był obecny w interesującej nas epoce, to recepcja jego twórczości była znikoma. Czy Ivan i Delfin to odległe echo dzieła Laskowskiego? Możliwe, ale szukanie podobnych śladów wpływu Janusz Laskowskiego na prąd kulturowy, jakim było disco-polo jest daremne. Tutaj muszę wyjść na chwilę z perspektywy obiektywnego badacza i powiedzieć, że zwyczajnie po ludzku jest mi szkoda. Ale alternatywne historie sztuki są z natury swojej niemożliwe, bo rozwój każdego zjawiska kulturowego jest zależny od tylu czynników, że wiem, iż inna recepcja Janusza Laskowskiego była niemożliwa. Na ostatecznym kształcie gatunku zaciążyła bardziej spuścizna innego prekursora i prawodawcy - Bayer Fulla. Czy Bayer Full wykazał się większą znajomością polskiej duszy, która woli być raczej drapana za uchem niż rozdzierana? 



niedziela, 3 stycznia 2016

Jak spowolnić upływ czasu - podstawy.

Naprawdę przeżyte są tylko pierwsze razy. To, co jest później, zlewa się w jedną masę, a w końcu w ogóle przestaje być postrzegane. To dlatego z wiekiem człowiek ma ciągle wrażenie, że czas przyspiesza. Otóż nie, czas płynie z tą samą szybkością, co zawsze, tylko coraz mniej pierwszych zdziwień, zachwytów i strachów sprawia, że przestajemy odbierać ten świat w czasie.

Sposobem odwrócenia stanu rzeczy jest wracanie do tej pierwotności doświadczeń. I tak na przykład ja, w życiu nie mając łyżew na nogach wziąłem dzieci sztuk trzy na łyżwy. Z całej czwórki doświadczenie z łyżwami miał tylko lód.  Jak to przy nowych doświadczeniach i odkryciach, również i przy wkraczaniu na taflę miałem dużo nowych ciekawych spostrzeżeń i przemyśleń na temat spowalniania biegu czasu, odświeżania oglądu świata. Ułożyły mi się nawet w całkiem zgrabny wiersz. Oto on.


***

kurwa

to nie był
dobry pomysł