Kiedy byłem mały, to szczęśliwie nie było grup rekonstrukcyjnych. Były za to opowieści babci. I część, owszem, była komiczna, jak Rosjanie rozstrzeliwujący słoiki z niemożności ich otwarcia (i, przyznaję, jest to opcja warta rozważenia, jak się który zassie szczególnie mocno). Ale większość raczej komiczna nie była, zwłaszcza gdy przewijam je sobie w mózgu juz z dorosłej perspektywy.
Jedną z najbardziej wrytych w pamięć była opowieść o marszu śmierci z Oświęcimia. Gdy front się zbliżał, Niemcy zaczęli gnać więźniów na zachód. W styczniu, na mrozie, tuż za progiem domu babci, która, idąc do szkoły, mijała zamarznięte trupy w rowach, a jak zasypiała, to słyszała strzały, którymi dobijani byli ci, którzy nie mieli już siły iść.
W tej sytuacji niewiele dało się zrobić. Ludzie kładli na progach chleb. Kładli, chociaż za chwilę sami mieli zostać uchodźcami, bo, jak mówiłem, szedł front, a ludzie mieli wtedy świadomość, że to nie jest duża impreza rekonstrukcji historycznej, tylko że tam się mordują. Ten chleb mi się wrył w pamięć, bo w tym odruchu było coś pięknego i podstawowego zarazem.
No i tak bym właśnie widział te zadania literatury. I w ogóle sztuki. I w ogóle wszystkiego. Żeby, cokolwiek nie idzie, ludziom takie odruchy jednak zostały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz