No ale ostatecznie nigdy nie może być tak, żeby nie mogło być lepiej. No i wyjechali z tego rogu do Stalowej Woli, która nie była jeszcze Stalową Wolą, bo jeszcze co prawda robiło się na tych frezarkach cudeńka techniki XX wieku, ale mieszkało w drewnianej chałupie kątem u chłopa. Ale za to płacili trzy razy tyle, co w Łodzi i tu uprzedzę nieco wydarzenia, jak prapradziadek przyniósł pierwszą wypłatę, to prapababka kazała mu ją odnieść, bo wystraszyła się, że zaszła jakaś pomyłka i taką górę pieniędzy nie swoich strach trzymać w domu nawet przez chwilę.
Tak ich widzę właśnie, jak wychodzą z bramy kamienicy: Józef, Franciszka, dziesięcioletni Janusz i ośmioletnia Barbara. Nie mają dużo bagażu, same najpotrzebniejsze rzeczy. Idą na pociąg. I, matko, jaki ten Józef musi być teraz zadowolony z życia: wszystko zaplanował i ułożył świetnie. Tam, na końcu drogi, za stacją Rozwadów czeka ich dobra praca, z czasem i nowe mieszkanie, dużo lepsze od tego łódzkiego, z wygodami, o jakich się w kamienicy nie śni nikomu. Ma fach w rękach, ma głowę na karku, umie zadbać o rodzinę i nie boi się niczego. Pakują się z rzeczami na dorożkę w lekkich, letnich ubraniach. Jest czerwiec 1939 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz