Działo się to przed dwudziestu laty, w małym miasteczku, w guberni M-skiej. Żył tu wśród nas sekretarz kolegialny nazwiskiem P-ow, Stiepan Stiepanowicz. I co z tym Stiepanem Stiepanowiczem? - zapytacie. Ano, nic. Taki sobie, ot, człowieczek. Żonę miał, dzieci dwójkę. Ale w zgodzie żyli, ani żadnych awantur słychać nie było, ani nic, co kazałoby podejrzewać, że w rodzinie P-owa dzieje się coś złego. Ale nie był też Stiepan Stiepanowicz typem mężczyzny, którym żona w domu pomiata, czyniąc z niego zabawne kuriozum, bohatera dykteryjek opowiadanych przy kartach i przy herbacie, w kuchniach i szynkach. Nic z tych rzeczy.
No to pewnie - powiecie - miał Stiepan Stiepanowicz jakąś drugą naturę. W karty przegrywał pensję i majątek po nocach. Trojką po stepie pędził do kochanki w sąsiednim powiecie, by tuż przed świtem wrócić, spienione konie wyprząc i cichaczem do sypialni się w koszuli nocnej i szlafmycy jak gdyby nic się nie stało, wśliznąć. I tu byście się pomylili. Noc w noc Stiepan Stiepanowicz spał jak zabity.
No to - tu zniecierpliwiony czytelnik wtrąci - szarpało coś duszą Stiepana. Tajemnica jakaś. Dziecko nieślubne lata temu w Petersburgu porzucone. Dziewczyna za młodu oszukana i zostawiona. Trup gdzieś z czasów służby na Kaukazie przywiduje mu się co dzień. Ale gdzie tam. W Petersburgu Stiepan Stiepanowicz był wzorowym studentem, a na Kaukazie nie był, pod Moskwą służył.
A może przynajmniej - chwyci się czytelnik ostatniej nadziei - skrywał Stiepan Stiepanowicz przeczucie jakieś grozy? Drżenie metafizyczne, bojaźń straszna jak czarna pleśń serce mu toczyły? Nie, zwykłe chandry, jak u wszystkich, owszem, tak, ale żeby coś więcej? O nie, nie trzeźwy, choć nie aż do otępiałości umysłu Stiepan Stiepanowicz.
No to co z tym Stiepanem? - zapytacie. Ano, nic.
Był więc przyczyną strapienia całego miasteczka. - Stiepan Stiepanowicz - wzdychał asesor kolegialny Pawłow na wiście u radcy Jerofimowicza. - Stiepan Stiepanowicz - odpowiadali takim samym westchnieniem wszyscy obecni znad kart. - Stiepan Stiepanowicz - wzdychali na swoich zebraniach gimnazjaliści-narodnowolcy i nieliczni u nas skopcy. Nawet Iwanusza, durny nosiwoda, jak mu się rzekło ,,Stiepan Stiepanowicz", wzdychał: ,,Stiepan Stiepanowicz".
Aż pewnego dnia wszyscyśmy do niego poszli. Całe miasteczko. Otworzył nam, wielce zdumiony. - Ludzie, co wy? - zapytał.
- Stiepanie Stiepanowiczu - zaczął Jewdokin, horodniczy, który jako urzędowa osoba miał mówić w naszym imieniu.
- Stiopa - zaczął łagodniej i familiarniej Awas, Gruzin, który służył ze Stiepanem Stiepanowiczem w jednym pułku.
- Pan ni chuja nie pasuje do naszej rosyjskiej powieści - rzekł horodniczy.
- Ni chujeczka - dodał Awas.
hahaha. Doskonałe!
OdpowiedzUsuńświetne! piszesz w dobrym, wschodnim stylu Krakadiła!
OdpowiedzUsuńPiękne. Jak kołymski pejzaż ;)
OdpowiedzUsuń