To było trzynaście lat temu. Ja to pamiętam tak, ale Marcin może to pamiętać inaczej, każdy może zresztą. Ale było coś mniej więcej takiego: kawałek pociągiem na gapę, potem przez górę, w śniegu po kolana, żeby było krócej. Potem w sklepie wzięli nas za facetów od ściągania długów i nie chcieli powiedzieć, gdzie mieszka, w końcu powiedzieli, po długich tłumaczeniach. I wreszcie na końcu świata zawalonego śniegiem na siedem amenów mieszkał Kazimierz Żydek. Opowiedział nam o marszałkowaniu przed wojną na weselach w izbach, gdzie krowy żyły z ludźmi, mimo 83 lat uczył tańczyć oberka, zapoznał ze słowem telemok. To spotkanie zmieniło moje życie. To był pierwszy obóz dialektologiczny, a pan Kazek był pierwszym informatorem, którego nagrywałem.
Kiedy więc spotkałem dziś kapelę Trzcinicoki, która jest z rodzinnych stron pana Żydka, zapytałem, co niego. I tak się dowiedziałem, że umarł jesienią. Że zażyczył sobie przed śmiercią, by na jego pogrzebie grano polki i oberki. I że kapela grała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz