środa, 8 maja 2013

Wołgi niebieskie mi dej, czyli jak nie czytam Usenki

Chciałbym napisać, że czytam ,,Oczami radzieckiej zabawki'' Usenki. Ale nie. Ni mo czasu, cza czytać mądre mądrości o językach regionalnych, więc podczytuję tylko. Na razie udzieliła mi się Usenkowa ostalgia, chłop ładnie pisze o dzieciństwie w bloku wschodnim. Od dwóch dni mam w głowie trochę tego wyidealizowanego przez Usenkę świata. Gdy więc usłyszałem dzisiaj w sklepie, jak jedna pani kasjerka zagdnięta o fajki przez panią klientkę  krzyczy do drugiej pani kasjerki  ,,Ej, masz niebieskie Wołgi''? myślałem, że się przesłyszałem, że mój mózg o konsystencji zjełczałego sera pleśniowego (ostatnio przynajmniej) generuje mi klimaty a'la Goodbye Lenin, żeby mi się milej na duszy zrobiło. Ale nie, bo pani kasjerka powtarza ,,Niebieskie Wołgi! Karton cały!" A druga odpowiada ,,Masz te Wołgi!". Znaczy to fajki rzeczywiste jednak. O, te:





Czyli to nie mi się mózg zrusyfikował jednak. To kapitalistyczne, imperialistyczne szlugi się paniom zrusyfikowały. Trochę ulga. 

poniedziałek, 6 maja 2013

Wschód jest na wschodzie.

Ziemowit Szczerek powiedział jakiś czas temu, że kulturowy wschód mieszkańcy wschodu zawsze sytuują na wschód od siebie. Czyli - Polacy nie mają wątpliwości, ze wschód zaczyna się w Ukrainie, zachodni Ukraińcy, że na Ukrainie wschodniej, etc.
Mam podobnie - jeszcze pięć lat temu nie miałem wątpliwości, że wschód jest tutaj. Tym bardziej, że pierwszy raz przyjechałem z Księżyców pod Wrocławiem.A teraz - ni hu hu, jaki wschód, panie? U nas? Eee. Chociaż zdaję sobie sprawę, że jak rozmawiam z kimś ze znajomych, których wywiało do dużych miast  i narzekam, że mnie ręka boli, bo całe popołudnie strzygłem owce, to po drugiej stronie mejla albo telefonu może to brzmieć dziwnie.
Teraz wschód zaczyna się dla mnie za Sanem. przejeżdżam San i srru - wschód spada w postaciach różnych. Tym razem rekord wschodniości pobiła kapliczka z okolic Sieniawy, z napisem w trzech alfabetach naraz. Nie o to chodzi, że był ten sam napis w trzech różnych wersjach, nie. Szło o to, że pod koniec XIX wieku ludzie tak nie mogli się zdecydować, po jakiemu mówią, że połączyli w jednym napisie alfabet starocerkiewny, ukraiński, a dla pewności ostatni wyraz wyryli łacinką. Może galicyjskość to wyższy stopień wchodniości?


środa, 1 maja 2013

Graliśmy w Rzeszowie, czyli jak było?

Więc to jest tak, że się jedzie. I ważne jest to, że są ludzie i jest wspólny cel, i że ten cel jest zupełnie bezsensowny, a to znaczy - czysty. Bo jedzie się tylko po to, żeby przez tych parę chwil było ładniej, żeby świat się przeżywało przez chwilę w jakimś porządku i we wspólnocie jakiejś. I są ludzie i ich emocje odczuwane jak swoje, zazębione światy i takie tam. I przez jakiś czas wiadomo, co trzeba zrobić z życiem, z kawałkiem jego, ano grać trzeba.

A jak wracamy, to na drogę na Górny wybiega paw. Prawdziwy. Samiec pawia, ciągnący ten swój ogon po asfalcie, w biegu na drugą stronę. I robi się zupełnie nierealnie, dokładnie tak, jak być powinno.


niedziela, 28 kwietnia 2013

O wyższości kultury ludowej

Trza dzieciom pokazywać świat. Świata natury mają od metra, wiadomo, sarny, dziki, jednorożce za oknem stoją i oziminę wpieprzają. Zostaje zatem świat kultury. Ze świata kultury padło na zamek w Baranowie. Blisko i renesans, znaczy kultura na sto dwa. W Baranowie jest taki myk - żeby zwiedzić zbrojownię i założyć dziecku na łepetynę hełm garnczkowy albo przytrzasnąć palce przyłbicą trzeba dzieciarnię przeciągnąć po wnętrzach. Nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie, bo czy istnieje wiek, w którym człowiek ma bardziej w dupie intarsjowane sekretarzyki niż trzy i pięć lat? No istnieje, całe gimnazjum, a w przypadku większości ludzkości reszta życia też. Ale nie o to chodzi - łazimy, słuchamy Pani Przewodniczki i szydzimy z herbów na sufitach (patrzcie, to rycerz herbu banan!). Mimowolnie odkrywamy wyższość kultury ludowej przy tym.
Na dziedzińcu Pani Przewodniczka mówi, że nie dało się koniem wjechać na dziedziniec, bo jest trzy metry nad gruntem i trzeba byłoby po schodach, toteż ci wszyscy Potockoradziwiłowie, co tam krew z chłopów pili, łazili po dziedzińcu na piechotę.
Ale jak pokazywała zdjęcia z tużpowojnia, kiedy ludność okoliczna dokonała aktu sprawiedliwości dziejowej i składowała w zamku siano, w oczy rzucił mi się jeden szczegół. Na jednym zdjęciu z dziedzińca stoi sobie furmanka, a do furmanki przytroczony zwykły zimnokrwisty ciężki gniadoszek, jakich wtedy było pełno. Stoi, łeb zmęczony zwiesił i na następną jazdę po siano czeka. Jak woźnica wjechał gniadoszkiem po schodach z furą siana? Ano, pewnie nie wiedział, że się nie da.

sobota, 27 kwietnia 2013

piątek, 26 kwietnia 2013

Nazwa, czyli te tam takie jakieś kapele ludowe

Kontempluję program Dni Kolbuszowej. Dumam nad jednym punktem - 3 maja o 19 - Występ Kapel Ludowych. Żeby nie było - przyjmuję możliwość, że projektant plakatów nie chciał przeładowywać go informacjami, że jeszcze nie było wiadomo, kto dokładnie będzie grał czy jeszcze jakieś złośliwości plakatów martwych. O ile grające później kapele rockowe, hiphopowe i gwiazda gówna imprezy, czyli Toples są wymienione z nazwy, kapele ludowe są w jednym worze i cześć. Więc:

jest jeszcze możliwość, że zapis oddaje stan świadomości projektowanego odbiorcy plakatu, dla którego kapele ludowe to po prostu kapele ludowe, niczym się nie różnią od siebie i powinny się cieszyć, że w ogóle grają.
Może jestem skrzywiony, ale mi naprawdę robi różnicę, czy grają Widelanie, Lesianie czy w ogóle kto tam jeszcze. Nie tylko dlatego, że te kapele od siebie odróżniam. Do nazwy kapeli przywiązuję wagę dużą. Za nazwą stoją setki godzin grania, ścierania się różnych temperamentów, przejechane kilometry, zerwane struny, etc. Na nazwę kapela pracuje latami, żeby później to nazwa pracowała na kapelę. Pamiętam, że za młodu jak kawiarnia teatralna w klerykowie robiła koncerty kapel metalowych, pankowych i takich tam, to wymagała wypisania na plakatach także składu. Takie odległe echo czasów, gdy to jazz był najbardziej alternatywną alternatywą. Muzyk mógł grać od miesiąca na gitarze przerobionej z taboretu, ale na graniu już pracował na swoją renomę jako instrumentalisty, firmował to, co tworzy imieniem i nazwiskiem na plakacie koncertu.

Szkoda trochę kapel, bo, zamierzony czy nie, spotyka je afront trochę.

Chyba że idzie o wykonawcę o nazwie ,,Kapel Ludowych". Jak tak, to sorka.


Edit:

nazwy są na plakacie emdekowym. Na temże impreza ma nazwę ,,przaśne granie''. Jak podaje SJP PWN:


1. «zrobiony z niezakwaszonego ciasta»
2. «prosty, surowy, naturalny»
3. «świadczący o zacofaniu cywilizacyjnym, o kulturalnym i umysłowym ubóstwie»


hm.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Trzy dialogi o tożsamości

*

Jo, Frantiszek, Haniołek: ... bądź mi zawsze ku pomocy

Frantiszek: A co to jest kupa mocy?

**

Moja Dużo Lepsza Połowa: Nie lubię schabowych!

Jo: Nie możesz tak mówić. To tak, jakbyś zatańczyła Mazurka Dąbrowskiego.


***

Jo: Niezależnie od tego, czy zdążę napisać i obronić tę pracę, czy nie, w przyszłym roku mam spokój i wiem, czym się zajmę.

MDLP: Kłusownictwem?

Jo: Nie, łucznictwem konnym!

MDLP: Czyli kłusownictwem*.


* jak podaje K. Ruszel. jeszcze na początku XX wieku prawie w każdym gospodarstwie Puszczy Sandomierskiej była samodzielnie zrobiona strzelba używana do kłusowania. Grupy kłusownicze liczyły i po kilkanaście osób.