wtorek, 27 października 2015

Jestę wieszczę, czyli co zbawi literaturę

Uwaga, poniższy tekst nie zawiera niczego odkrywczego. Żeby mi później żali nie było. 


Na Poprzecznej Fali było fajno, na panelu też było fajno. Jak zwykle czasu było za mało, żeby pogadać o wszystkim i nie zanudzać, a i mój głupi łeb nie nadąża z myśleniem, bo ja to lubię sobie o takich rzeczach jak literatura i przyszłość tejże pomyśleć, gdy mam trochę czasu, na przykład gnój wyrzucając albo opał łopatą ładując. Teraz jestem po dokładaniu do pieca, to mogę dopisać rzeczy, które powinienem był powiedzieć na panelu.
Mam 31 lat i przeżyłem już trzy dyskusje duże na temat tego, czy cośtamcośtam będzie nadzieją dla literatury. Kolejno były to: internet (nie, nie jest, ale pomaga), slamy (nie są, o czym niżej), cyberliteratura. I za każdym razem jest tak samo, dyskusja sama z siebie się rozmywa, a pytanie odpowiada się sobie w końcu jakoś. 
Bo weźmy taki slam. Wszystko fajnie, wszystko pięknie, ale jest strasznie demokratyczny. Wyjmuje tekst z właściwego mu kontekstu. A tym kontekstem jest kontakt dwóch ludzi: tego, co stoi za tekstem i tego, co staje przed tekstem. I to jest kontakt intymny jednak, to jest sprawa taka bardzo międzyludzka. Mnie np. krępuje trochę mówienie o czytaniu, o własnej lekturze. O tekście nie, jasne, że nie, ale o przeżyciu lektury, o rany, raczej nie. To są sprawy intymne. I tak jest ze wszystkim. Żeby nie wiem jakie bajery proces obiegu czy kontaktu z czytelnikiem, hihi, ubogacały w sposób szczególny, nic nie zastąpi dobrego, uczciwego tekstu. I dobry, uczciwy tekst jest przyszłością literatury. W razie następnej dyskusji ogólnopolskiej  można mnie nie budzić. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz