Kiedy w 1996 roku talibowie szykowali się do drugiego szturmu Kabulu, niewielu w mieście się tym przejmowało. Mieszkańcy mieli dość rządów mudżahedinów. Ci co prawda wykazali się niezrównanym heroizmem w czasie walk z armią radziecką i w obalaniu komunistycznego prezydenta, ale po upadku komunistycznej dyktatury rozpoczęli permanentną wojnę domową, zamianiając Kabul w wielkie pole walki. I wtedy, w 1996 roku, nikt już nie pamiętał bohaterstwa poszczególnych komendantów. Wszyscy mieli dosyć wojny i samowoli partyzanckich wodzów, którzy kraj nie tylko niszczyli na polach bitew, ale po prostu go rozkradali. A talibowie? Cokolwiek by o nich nie mówić, byli jedyną siłą, której leżało na sercu dobro Afganistanu i jako jedyni naprawdę byli wierni boskim prawom. Owszem, miastowi mogli z góry patrzeć na wiejskich mułłów, na uczniów szkół koranicznych, z których niektórzy nawet po arabsku ledwie potrafili czytać i pisać. Ahmad Massud, zwany Lwem Pandższiru ostrzegał, że na talibów zbyt duży wpływ mają arabscy banici, zwłaszcza saudyjski szejk, Osama ben Laden, ale przecież sam Massud miał kilka lat na udowodnienie, że potrafi nie tylko dowodzić mudżahedińską rewoltą, ale i sprawnie zarządzać krajem. Owszem, interpretacja prawa Bożego talibów wyniesiona z pasztuńskich dolin wydawała się mieszkańcom stolicy absurdalna, owszem, mułła Mohamad Omar owinąwszy się w świętą relikwię, płaszcz Proroka, ogłosił się emirem, ale wszyscy pewni byli jednego - tylko talibowie mogą zapewnić Afganistanowi uczciwe rządy i stabilność. Talibowie wieszali nadużywających władzy komendantów, jako jedyną alternatywę dając im przyłączenie się do swojej armii. Talibowie walczyli ze złodziejstwem i korupcją. Talibowie po latach komunistycznych rządów wracali do Bożych praw. Tylko jednooki emir Omar miał czyste intencje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz