Koniec tego dobrego. Za każdym razem, jak chcę powiedzieć, że coś fajnego było, to guzik pamiętam, bo nie mam pamięci do nazwisk ani imion. Jak pisarz, to mówię, że Stanisław (np. Mrożek, Stanisław Mrożek), jak muzyk, to wiadomo że Andrzej (Andrzej Strug). W ten sposób zawsze jak rozmawiam o literaturze, wychodzę na głąba, a wszystkie nazwiska poczebne przypominam sobie następnego dnia, jak wrócę do domu i popatrzę na półkę z miną pijanego wołu. Bo przecież nie będę rzucał zdaniami typu ,,W ten nurt doskonale wpisuje się ta dziewczyna, co wydała w takich białych okładkach, taką kwadratową książkę, co leży tam, gdzie moje świadectwo maturalne, co je w końcu znalazłem".
Ale koniec. Od tej pory jak coś fajnego przeczytam, będę tu zapisywał, a w razie wu dyskretnie wygooglam pod stołem.
I tak Agata Ludwikowska napisałą fajną książkę. Sezon w sobie. Niech to będzie wiadome wszem. I jeśli kiedyś wezmę się do pisania eseju o niewypowiedzianej rzeczywistości po 89 (prowincja, prowincja, nie ma zadupia, bo albo jest wyśmiane, albo zmitologizowane), to trza będzie o pani Ludwikowskiej napisać, bo ona kawałek tej luki zapełnia, u niej jest wszystko jak ma być, prawilnie. Fizyczne się miesza w dobrych proporcjach z metafizycznym, duchy żyją w ciałach, a trochę poza nimi, a jednocześnie nie ma taniej mityzacji przestrzeni. Jak bohaterowie kopią ziemniaki, to je kopią, nie ma w tym samym w sobie żadnej mistyki.
Aha, jakby ktoś pisał kiedyś o recepcji Tadeusza Nowaka, a nie wspomni o pani Ludwikowskiej, ten kiep. U niego jest ważne źródło tej poezji, no. Można kupować bliskim pod choinkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz