Sytuacja wygląda tak: już ponad 60 procent Polaków mieszka w miastach. Odkąd pierwszy pralechita zapuścił na tej ziemi wąsy i zaśpiewał ,,Nic się nie stało'', czyli od tysiąca lat z hakiem istnienia naszej zbolałej Ojczyzny tak nie było. Prosty wniosek jest taki, że w przeciągu XX wieku swoje korzenie straciła przytłaczająca większość Polaków - część przez ruchy powojenne (popatrzmy na mapę dialektologiczną, ile mamy tzw. terenów gwar mieszanych, czyli terenów poniemieckich bez własnych gwar praktycznie), część przez migracje wieś-miasto. Na wsi też nie jest dobrze, bo erozja tradycyjnej kultury chłopskiej trwała sobie całe dwudzieste stulecie jak dzika. Polak to wykorzeniony chłop, no.
W tej sytuacji rozważanie nad wpływami folku złemi na muzykę in crudo są trochę fantastyczne. Bo szansa na to, że rodzący się np. teraz w tej chwili Jaś Kowalski zetknie się z muzyką in crudo są bliskie zero. Nawet jeśli weźmie za jakiś instrument, to prędzej za nówki skrzypki ze sklepu niż sukę biłgorajską. Nawet jak zajara się muzyką źródeł, to prędzej słuchając po dobrym lolku wczesnej Kapeli ze wsi Warszawa czy Village Kollectivu niż swojego dziadka pod gruszą. A jeśli sam zacznie ją grać, to ze spontanicznego grania prędzej wyjdzie coś folkowego właśnie, do rekonstruowanej muzyki in crudo droga przed nim będzie długa.
Jaś Kowalski urodzony 30 grudnia 2012 to wykorzeniony chłop. Folk jest muzyką wykorzenienia, jest muzyką postapokaliptyczną. Ergo - to właśnie folk będzie dla Jasia naturalnym sposobem na nawiązanie kontaktu ze swoimi korzeniami. Bo Jaś nie dostanie jakiejkolwiek tożsamości do ręki. On se ją będzie musiał skonstruować. Można odwrócić pytanie i zapytać, ironicznie tylko oczywiście, czy muzyka in crudo nie szkodzi folkowi
I tu dochodzimy do tematu właściwego, czyli do ,,Kochanie, zabiłam nasze koty Masłowskiej. Już debiutancka ,,Wojna polsko-ruska'' była w jakiejś mierze książką o konstruowaniu tożsamości, o samonieświadomym składaniu siebie z tego, co się znajdzie pod ręką.
,,Kochanie...'' jest, jak dla mnie, książką bardzo folkową, bo o wykorzenionych bohaterach, klecących siebie z czego się da mówiącą. Taką kwintesencją samplowania jest Gosza, bohaterka snobująca się na pochodzenie z trzeciego świata, który, jako Amerykanka, sytuuje w Polsce, czyli na Bałkanach. Bohaterowie Masłowskiej są jak syreny ze snów jednej z bohaterek, budujące swój świat z resztek i śmieci naszego świata. Napisana świetną, lekką frazą książka z diagnozą, którą można wyczytać w pracach socjolingwistycznych od kilkudziesięciu już chyba lat: sypie się nasze ja zbiorowe, a sztukowane czymkolwiek wygląda właśnie jak coś sztukowanego czymkolwiek.
Czy słuchanie Village Kollectivu po lolku to dobra metoda na nawiązanie kontaktu z korzeniami?
O, muszę przeczytać.
OdpowiedzUsuń"Wojna" podobała mi się, choć wielu znajomych miało inne zdanie.
Wojna była dobra, się pochwalę, że czytałem jeszcze przed najkaczem. Drugi raz tak trafiłem z Dyckim ze dwa lata temu, poza tym nigdy mi się nie udało wytypować wygranej.
OdpowiedzUsuńWojnę mało kto skumał, mam wrażenie. Zdarzało mi się czytać idiotyczne recenzję. Pamiętam recenzję doktóa polonistyki, któren pisał cóś o ,,wiernym odwzrorowania języka dresiarzy''. Albi nie czytał książki, albo nie widział dresiarza z bliska, podobny problem miało wielu piszących o książce.
O Wojnie głośno było w kontekście dresiarstwa i wulgaryzmów, a to tak, jakby z Księgi Rodzaju skumać tylko, że na golasa latali, a Noe był pijany.
Właśnie tak, pisano o tej książce w kontekście języka, zadziwienia, skąd dziewczę zna slang i przekleństwa. Mnie jakoś nie bulwersował język. Film, choć w dobrej obsadzie, nie zachwycił mnie.
OdpowiedzUsuń