poniedziałek, 25 lutego 2013

Kowal, czyli kiedy można nie pisać wierszy.

Kowal u nas był. Jako że przez większość życia idea gmerania ostrymi narzędziami przy nogach półtonowych zwierząt była mi obca, cały czas takie wizyty cieszą mnie jak norkę.
Nawet nie żeby tam jakieś poetyczności typu że kowal rozczyszczający kopyto rzeźbi w żywym zwierzęciu. Chociaż pomysł kuszący, taki w stylu Dalego. Czy setki podkuwaczy koni w tym kraju wiedzą, że parają się parasurrealizmem?
Idzie o to, że kowal fajny. Pracuje w milczeniu, w ciszy całkowitej niemal. Tylko szuranie pilnika o kopyto, szczękanie obcęg i pogwizdywanie. Bo cichym gwizdaniem uspokaja konia, zwierzęciu udziela się też jego spokój. I w zasadzie nie tyle to zaklinanie konia gwizdaniem mnie cieszy w tym wszystkim, ile o kowalowy stan ducha, który w zasadzie bardziej przystawałby do mnicha niż podkuwacza koni. Taki stan, kiedy bez przejmowania się zbędnymi duperelami w rodzaju możliwości połamania kości źle chwyconym kopytem można zajmować się poprawianiem kawałków świata, nawet jeśli chodzi tylko o przerosłą tkankę rogową konia. Zazdroszczę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz